Agnieszka Bugała: - Ojcze Biskupie, Księże Prałacie - za kilka dni wielki jubileusz. Minie 55 lat, odkąd Prymas Wyszyński namaścił Was i posłał jako kapłanów. Jesień roku 1947, kiedy otwarto seminarium, zdaje się pewnie być bardzo niedawno, ale my, nieco młodsi, nie znamy kolorów tamtej jesieni. Proszę zatem o garść wspomnień.
Bp Józef Pazdur: - Nie przyjechałem jako repatriant ze wschodu. Pochodzę z diecezji tarnowskiej, z województwa krakowskiego, z powiatu Limanowa. Zdawałem maturę w Szczyrzycu, u cystersów, którzy w czasie wojny zorganizowali nam tajne nauczanie. Nie było nas stać, aby po wojnie pojechać do innego miasta i kontynuować naukę. Dlatego tamten rocznik moich kolegów jest dłużnikiem cystersów - zgodzili się na zorganizowanie szkoły. W czasie, gdy zdawałem maturę przyszła wiadomość, że Wrocław wrócił do Polski. To była wielka radość. Stanąłem przed decyzją, czy dalsza edukacja w Krakowie, do którego właściwie mogłem dojechać rowerem, czy też w innym miejscu. Zwyciężyła ciekawość i wybrałem Wrocław. Mama mówiła: „O laboga, gdzie ty na ten dziki zachód chcesz jechać!” Ale decyzja zapadła i przyjechałem. Zapisałem się na Uniwersytet i Politechnikę, bo agronomia wtedy była na obu uczelniach, i zamieszkałem przy ul. Ofiar Oświęcimskich.
Reklama
Ks. prał. Jan Czapliński: A ja przyjechałem do Wrocławia właśnie ze wschodu, mniej więcej z tych terenów, z których pochodził również ks. Zienkiewicz. Zamieszkałem u sióstr elżbietanek, w parafii św. Bonifacego. A księdzem chciałem być od dziecka, zawsze wiedziałem, że to dla mnie, że tego pragnę. W Różanymstoku, 40 km od Białegostoku, było męskie gimnazjum salezjańskie. Tam uczęszczałem. Gdy myślę o tamtym czasie, to wydaje mi się, że zdarzył się mały cud. Sowieci weszli na te ziemie w 1939 r., ale nie wywieźli naszych salezjańskich profesorów. Wierzę, że Matka Boska wstawiła się w tej sprawie i profesorowie zostali z nami aż do Bożego Narodzenia. To byli wspaniali nauczyciele. Nazwiska ich pamiętam aż do tej pory, mógłbym wymieniać bez zająknienia. Wiele im zawdzięczam. Po wojnie, w 1946 r. wyjechałem do Krakowa.
- A więc tam, gdzie Ojciec Biskup nie wyjechał...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Ks. prał. Jan Czapliński: - Tak, ale pobyt nie trwał długo. Po miesiącu otrzymałem list od nieżyjącego już dziś kolegi, który pisał, że we Wrocławiu wielkie, nowe możliwości. Otwierają dużą fabrykę - chodziło o „Pafawag”. Nie myślałem długo, spakowałem się i na początku lipca 1946 r. wyruszyłem do Wrocławia. Przyjechałem na parę godzin, a jestem już 60 lat...
- A jak narodziło się powołanie Ojca Biskupa?
Bp Józef Pazdur: - Nie od razu. Uczyłem się na mojej agronomii, brałem udział w odgruzowywaniu uczelni. Po roku studiów w kościołach pojawiły się plakaty, że jest nabór na pierwszy rok do polskiego seminarium we Wrocławiu. Patrzyłem na nie z pewną ciekawością, ale nie budziła się żadna decyzja. Wszystko, co zdecydowało o jej podjęciu, stało się w kościele św. Michała Archanioła.
- Którego przecież prawie nie było...
Reklama
Bp Józef Pazdur: - To było gruzowisko budowli. Zwały kamieni usunięto tylko na tyle, aby dało się dojść do ołtarza. Przyszedłem, stanąłem na środku i wszystko, co tam zobaczyłem, jest początkiem mojej decyzji. Ołtarz był po lewej stronie, zbity z osmolonych desek, ze śladami trawiącego je ognia, przykryty białym obrusem. Paliły się żółte, woskowe świece, wetknięte w lichtarze. Nie było wątpliwości, że wyciągnięto je z pogorzeliska. Byli też ludzie. Siedzieli na deskach opartych o cegły. Czekali i to ich czekanie było początkiem. Myślałem: Ołtarz jest, ludzie są, ale księdza nie ma. A może ty byś był księdzem?
- Przychodzi czas powiedzenia bliskim o decyzji...
Bp Józef Pazdur: Ja zacząłem od kolegów. W tym czasie byłem prezesem Samopomocy Podhalan studiujących we Wrocławiu, mieszkaliśmy przy Chrobrego. Kupiłem po drodze butelczynę „czystej, ojczystej, co duszy nie plami” i zwołałem zgromadzenie studentów. Zaniemówili. O co chodzi? Takich spotkań przecież nie zwoływałem. A ja stawiam butelczynę na stół i mówię: Idę do seminarium. Zapadła cisza, zaraz szepty: Albo zwariował, albo się romantycznie zakochał. Potem pojechałem do domu. Moja siostra nie była zadowolona - już zdążyła mnie wyswatać, więc pokrzyżowałem jej plany. Mama, rozumna góralka, powiedziała „Dobrze, dziecko, tak zrób”. Była zadowolona, choć nigdy nie sugerowała mi takiej drogi.
- A kto przyjmował do seminarium?
Reklama
Ks. prał. Jan Czapliński: - Ha, myślę, że chyba Anioł Stróż, skoro tak ładnie wytrwaliśmy... A tak naprawdę to ks. rektor Marcinowski. Na ul. Strzeleckiej, u sióstr elżbietanek, w parafii św. Bonifacego. Rektorat to był korytarz, stolik i dwa krzesła pod oknem. Budynek seminarium zaczęto dopiero odbudowywać, od parteru. W czasie zimy w tych odkrytych częściach budynku, gdzie nie było stropu, było lodowisko. Jeździliśmy w tych naszych wojskowych butach po korytarzach, po lodzie. 1 października 1947 r. otwarto seminarium. Było nas 24. Z tej grupy doszło do kapłaństwa 9.
- Ale wyświęconych było 14...
Ks. prał. Jan Czapliński: - Tak, ale 5 dołączyło do nas z innych seminariów. 1 października ks. inf. Karol Milik otworzył seminarium, 8 rozpoczęły się rekolekcje prowadzone przez o. Franciszka Sąsiadka, jezuitę. Pamiętam, że mówił, abyśmy się nie bali tej służby. Abyśmy pamiętali, że to tak będzie mijać, jak z bicza trzasnąć. I nie pomylił się, skoro mija 55 lat! 8 grudnia były obłóczyny.
- A seminaryjni profesorowie? Kto utkwił w pamięci najbardziej?
Bp Józef Pazdur: - Mieliśmy dobrych profesorów. Na mnie zrobił wielkie wrażenie i kierował mną przez długi czas, o. Albert Wojtczak, franciszkanin. Bywało tak, że brakowało profesorów i on, w wyjątkowych sytuacjach, potrafił tę lukę zapełnić, ucząc filozofii, kaznodziejstwa, liturgiki. Zresztą poprosiłem go o kazanie prymicyjne - pojechał ze mną na Podhale. Mamy też dług u jezuitów. O. Sąsiadek, który poza wszystkim, co duchowe, uczył też wyczucia rzeczywistości.
Reklama
Ks. prał. Jan Czapliński: - To byli ludzie solidnie wykształceni jeszcze przez wojną. Bp Urban, ks. Jelito, biblista. Przez cztery lata kazał nam czytać Pismo Św. po hebrajsku! Ale nie mieliśmy mu za złe, bo przecież, gdy ktoś rzeczywiście jest rozmiłowany w swojej dyscyplinie, to próbuje i innych zapalać. Najlepiej z nas znał hebrajski bp Pazdur. Chętnie też dzielił się swoją wiedzą, podpowiadając tym mniej w hebrajskim rozkochanym.
- Wiem, że alumni rocznika 1951 pracowali fizycznie. Kto wpadł na pomysł odgruzowania seminarium?
Bp Józef Pazdur: - Rektor Marcinowski obchodził jubileusz kapłaństwa. Nie mieliśmy prezentu, no bo co mogliśmy mu wtedy dać. Ale widzieliśmy jego spacery po podwórzu i to, jak patrzy na trzy wielkie hałdy gruzu wywiezionego z seminarium. Zwołałem więc kolegów - było nas już wtedy trzy roczniki, i postanowiliśmy, że zostaniemy w wakacje na taki czas, jaki będzie potrzebny i wywieziemy ten gruz. Wywieźliśmy ponad 300 furmanek. To był nasz dar. Drugie odgruzowywanie było wtedy, gdy byliśmy już kapłanami, braliśmy udział w odgruzowywaniu całego Ostrowia Tumskiego.
Ks. prał. Jan Czapliński: - Ja malowałem meble w seminarium: ławki, szafy, stoły. Cały miesiąc to trwało.
- A praca w gospodarstwie rolnym? Kiedy był na to czas?
Reklama
Bp Józef Pazdur: - To był czas, kiedy i kuria i seminarium musiały mieć zaplecze gospodarcze. Nadarzyła się okazja: majątek w Trestnie, ale musiał ktoś tam gospodarzyć. Moje proweniencje rolnicze były znane, więc wezwał m ksiądz rektor i poprosił o pomoc. Trochę mi było przykro, bo przecież nie po to zostawiłem agronomię, aby do tych dusz śmiertelnych kwiczących i ryczących wracać, ale starałem się tam angażować całą duszą. Alumni wyjeżdżali kursami na cały tydzień i tak pracowaliśmy. Najtrudniej było w czasie egzaminów - skrypty chowane ukradkiem podczas pielenia buraków nikogo nie dziwiły.
- Czy formacja kleryków w tamtym czasie różniła się od dzisiejszej?
Ks. prał. Jan Czapliński: - Zasadniczo właściwie nie, natomiast dyscyplina była zupełnie inna. W jakiś sposób wymuszały ją trudne czasy.
Bp Józef Pazdur: - Wszystkie listy, które otrzymywaliśmy i wysyłaliśmy były kontrolowane. Decydowały o tym względy praktyczne - właśnie czasy. Baliśmy się w naszych szeregach ludzi podsuwanych przez władze. Przez każdym wyjazdem kleryków do domu wybuchał jakiś skandal - albo ktoś coś komuś ukradł, albo zniszczył. Przed dniami otwartymi dla rodziców ktoś smarował klamki fekaliami. Wszystko po to, aby rzucić cień na to święte miejsce.
- 23 grudnia 1951 r. były w katedrze święcenia kapłańskie. Mija 55 lat - co trzeba robić, jak trzeba myśleć, aby wytrwać?
Ks. prał. Jan Czapliński: - Dziś jest trochę inaczej. My mieliśmy inny początek. Byliśmy dojrzali. Wielu z nas brało udział w walkach partyzanckich. Wielu przyszło do seminarium w mundurze. I potem zamieniło ten mundur na sutannę.
Ks. bp Józef Pazdur: - Trzeba wciąż pamiętać, po co się tu jest. I odpowiadać na to pytanie: Muszę, bo chcę. A chcę, bo kocham. W tamtych trudnych czasach miałem przekonanie, że uda się wytrwać, nie wypaść z dziejowego zakrętu tylko wtedy, gdy będziemy wiedzieć, po co tu przyszliśmy. Podjąłem trud bycia księdzem i tylko to się liczyło.