Pomiędzy "wielką reformą euro" a "kryzysem argentyńskim" Polska
u progu nowego roku kontynuuje zmagania z własnymi problemami finansowymi.
Niektórzy ekonomiści zastanawiają się - bliżej nam z nimi do Argentyny
czy do Unii?
Większość krajów Wspólnoty Europejskiej nie bała się euro.
Nie bał się go również Watykan, a jak wyczytałem w "Niedzieli", na
tzw. narodowej stronie watykańskiego euro znajduje się wizerunek
Ojca Świętego. Czy zatem można poważnie traktować głosy słyszane
tu i ówdzie, że euro to narzędzie niemal szatańskiego zniewolenia
narodów Europy?
Z pewnością jeszcze za wcześnie na ocenę skutków wprowadzenia
wspólnej waluty europejskiej. Trzeba zaczekać, aż opadną emocje,
zadziałają wszystkie mechanizmy finansowe, a ludzie oswoją się z
nowymi pieniędzmi. Podziwiam zwłaszcza takie kraje jak Niemcy czy
Francja, które mimo ugruntowanej i silnej pozycji dotychczasowej
waluty narodowej podjęły ryzyko wprowadzenia euro. Nie dziwię się
Wielkiej Brytanii, że wolała zachować ostrożność.
Jak blisko euro jest Polska i Polacy? Jesteśmy sąsiadami
euro. Możemy je wymienić w banku czy kantorze, używać ilekroć przekroczymy
granicę tej unii monetarnej. Jednak jeszcze do niej nie należymy.
Przede wszystkim Polska nie jest członkiem Unii Europejskiej. Wymogów
przynależności jest zresztą więcej, zwłaszcza ekonomicznych. Do nich
należą m. in. niska inflacja i niski poziom deficytu budżetowego.
O ile inflacja spada, o tyle deficyt przybrał rozmiary sławetnej
już "dziury".
Może zatem w sensie ekonomicznym bliżej nam do Argentyny
- kraju, który właściwie zbankrutował? Tam również "zduszono" hiperinflację,
ale gospodarka pogrąża się w marazmie, bezrobocie obejmuje już piątą
część społeczeństwa, którego rozwarstwienie majątkowe jest jeszcze
większe niż w Polsce.
W tle tego balansowania pomiędzy strefą dobrobytu euro a
strefą argentyńskiego "cienia" zarysowuje się spór pomiędzy rządem
RP a Radą Polityki Pieniężnej o wielkość stóp procentowych Narodowego
Banku Polskiego. Gwoli ścisłości, mnie również zszokowała i oburzyła
wielkość wynagrodzeń członków RPP oraz to, że niektórzy z nich tak
bezpardonowo domagają się wyrównań tych wynagrodzeń. Ha, mają do
tego prawo, tylko co mają zrobić ci, którzy miesiącami czekają na
wypłaty swoich uposażeń i na pewno się ich nie doczekają? Czy wszystko
można wytłumaczyć prawami rynku? Dodam również, że bulwersuje mnie
sytuacja pośrednio związana z wielkością stóp procentowych NBP, gdy
na wyciągu z banku otrzymuję informację, iż oprocentowanie wkładów
na moim koncie wynosi niecałe 3 %, a oprocentowanie debetu ponad
20 % (dysproporcje dotyczące wkładów i kredytów terminowych są tylko
nieco mniejsze). A jednak w sporze między rządem a Radą staję po
stronie bankowców.
Głównym ich zadaniem jest dbanie o wartość pieniądza i jak
najniższy poziom inflacji. Ci, którzy pamiętają czasy słabej złotówki
i hiperinflacji w Polsce końca lat 80. XX w., docenią ostrożność
i nieugiętość Rady. Natomiast politycy obecnego rządu chcieliby dołożyć
Radzie obowiązki, nie tylko niekonstytucyjne, ale z którymi sami
mają problemy - dbanie o rozwój gospodarczy kraju i walkę z bezrobociem.
W praktyce miałoby się to sprowadzić do gwałtownego obniżenia stóp
procentowych NBP. Presja przybiera formę szantażu - jak nie obniżycie
stóp, to my już tak zadziałamy, że będziemy mieli większość w Radzie.
Tymczasem większość ekonomistów argumentuje, że bez obniżenia podatków
i kosztów funkcjonowania państwa (czyli zmniejszenia biurokracji),
bez wprowadzenia nowego prawa pracy efekty tej presji i ewentualny
wzrost gospodarczy byłby krótkotrwały. Chyba, że ktoś ma wizję sprawowania
władzy w myśl zasady: "A po nas choćby potop...".
Pomóż w rozwoju naszego portalu