Prywatny handel w czasach PRL-u był czynnością nielegalną, tylko
socjalistyczne państwo miało do tego prawo. Państwo miało też wyłączne
prawo do produkcji, podziału dóbr oraz ingerowało we wszystkie dziedziny
życia. Polacy obawiali się, że nawet zwykłe kichnięcie może także
wkrótce zostać upaństwowione, a bez pozwolenia władzy stanie się
czynnością nielegalną. Na szczęście różne okoliczności sprawiły,
że do tego nie doszło, a ludzie jakoś musieli sobie radzić. Mimo
zakazu pokątnie handlowano, czym się dało, bo tylko w ten sposób
można było powiększyć swoje szczupłe dochody. Rodzina Szelejów od
pokoleń czymś handlowała. Mówiło się we wsi, że w tym zawodzie lepsza
była od przedwojennych Żydów, którzy posiadali większość sklepów
i punktów handlowych. We wsi założono sklep zaraz po wojnie, umiejscowiono
go w połówce zwykłego wiejskiego domu zabranego Bystrzyckim. Nie
był to jakiś supermarket, lecz "spółdzielnia biedula". Tak ją nazywano,
ponieważ asortyment tej placówki nie był powodem do dumy. Najczęściej
przywożono tam kaszę "tapiokę", trochę cukru, mąki i jakieś przedmioty
potrzebne rolnikom. Czasem przywożono śledzie w dużej drewnianej
beczce, a wtedy przed sklepem ustawiała się długa kolejka. Zastanawiano
się, dlaczego jest tak mało tych ryb, chociaż po wojnie mamy tak
duży dostęp do morza? Odpowiedzi długo nie znaliśmy i dopiero sołtys
Kierdziołek z radiowego "Podwieczorku przy mikrofonie" sprawę wyjaśnił,
dowodząc, że przed wojną Polska miała kilkadziesiąt kilometrów linii
brzegowej i na takim krótkim odcinku śledzia łatwo dało się złowić.
Teraz mamy bardzo długie wybrzeże, a dranie śledzie porozłaziły się
na wszystkie strony i nie można ich złowić.
Szelejowie, handlując prawie wszystkim, uzupełniali to,
czego nie dało się kupić w normalnych sklepach, ale sprzedawali wszystko
drożej. Ludzie narzekali, że handel w ich wykonaniu jest zwykłym
zdzierstwem, ale co mieli robić, gdy każda rodzina potrzebowała wiele
rzeczy nieosiągalnych w normalnej sprzedaży. Nielegalnie handlując,
Szeleje narażali się na grzywny i więzienie, ale dotychczas wszystko
się udawało i nikt ich nie ruszał. W miasteczku mówili, że w urzędzie
powiatowym mieli kogoś wysoko postawionego albo dawali łapówki. Do
niebezpieczeństwa byli przyzwyczajeni, handlowali przecież przez
całą wojnę, wożąc do Warszawy wędliny i różne inne rzeczy, może nawet
broń. Towar przewozili zawsze pociągiem, wsiadając w Rejowcu lub
Trawnikach, następnie przez Lublin i Dęblin jechali do Warszawy.
Najgorzej było w Dęblinie, gdzie bardzo często niemieccy żandarmi
wpadali do pociągu i wyrzucali z niego ludzi, szukając broni, prasy
podziemnej i żywności przeznaczonej na handel. Wiele razy Szelejom
udawało się przewozić kiełbasy, kaszankę, boczek lub bimber. Po kilku
udanych handlowych wyprawach uznali, że można jeszcze więcej zarobić,
ale trzeba przywozić więcej towaru. Jak tego dokonać, aby nic nie
stracić i nie dać się złapać Niemcom? Długo się nad tym zastanawiali,
nie mogąc nic sensownego wymyślić. Najmłodszy z nich zaproponował,
aby spróbować przewieźć do Warszawy całego świniaka. Pomysł ten wydawał
się bardzo ryzykowny, ale po pewnym czasie uznali, że jest szansa,
aby dobrze zarobić. Postanowili więc spróbować. Kupili we wsi dorodnego
wieprzka, zabili go, wypatroszyli, obłożyli liśćmi chrzanu, zawinęli
w lniane płótno i załadowali na furmankę. Teraz tylko przejazd kilkanaście
kilometrów na stację kolejową do Trawnik i wniesienie nietypowego
pakunku do przedziału w wagonie. Ludzie z zainteresowaniem obserwowali
czterech mężczyzn bardzo zajętych dźwiganiem dużego bagażu. Pociąg
jechał powoli, czasem przystawał, ale wszystko dotychczas szło dobrze.
Najbardziej bali się stacji i postoju w Dęblinie, dlatego postanowili
swego świniaka ucharakteryzować na człowieka. Ściągnęli prześcieradło,
a na martwe zwierzę nałożyli stare spodnie i palto, ryj zakryli dużym
dziurawym, czarnym kapeluszem. Świniak posadzony na siedzeniu w samym
kącie przedziału rzeczywiście mógł uchodzić za człowieka mocno pijanego.
Zwykle to człowiek stawał się świnią, gdy niewłaściwie postępował,
ale nigdy odwrotnie. Tym razem za przyczyną czterech braci dokonało
się coś, co uchodziło za niemożliwe. Najstarszy z Szelejów trzymał
jegomościa za szyję, a wszyscy obecni wesoło się bawili, niektórzy
nawet robili zakłady. Jedni twierdzili, że wszystko się uda i towar
do Warszawy dojedzie. Inni uważali całe przedsięwzięcie za bezsens
i nie dawali żadnych szans. Po kilku godzinach jazdy pociąg zawlókł
się do Dęblina. Okazało się, że Niemcy obstawili cały teren i nie
było możliwości ucieczki czy też schowania towaru. Bracia wcześniej
postanowili, że w razie wpadki nie przyznają się do swego bagażu,
a jeśli nikt nie doniesie, to Niemcy nie udowodnią im winy.
Żandarmi wkroczyli jednocześnie do każdego wagonu i wrzeszcząc "
raus!", kazali wszystkim wysiadać. Jeśli "raus to raus", nie ma rady,
trzeba było wychodzić. Każdego dokładnie sprawdzali i zabierali wszystko,
co znaleźli. Żandarm podszedł do obywatela ze świńskim ryjem, który
jakoś nie reagował na wrzaski Niemców, i jeszcze raz krzyknął "raus!"
. Postać w czarnym kapeluszu ani drgnęła, jakby lekceważąc wrzeszczącego
oficera. Dumny Niemiec nie mógł tego znieść. Za nieposłuszeństwo
nasz bohater dostał kolbą w kapelusz, który spadł na podłogę. Niemiec
wybałuszył oczy, zaczerpnął sporo powietrza, znieruchomiał i przez
chwilę z uwagą przypatrywał się dziwnemu pasażerowi.
Wprawdzie każdego Polaka traktował jako świnię, ale tak
namacalnego dowodu jeszcze nie posiadał. Wykonał kilka ruchów lufą
karabinu, aby upewnić się, że stwór siedzący w przedziale nie rzuci
się na niego. Nic takiego jednak się nie stało. Wtedy z miną bohatera
zaczął wołać swoich towarzyszy, wrzeszcząc: "kom, kom!". Żandarmi
zareagowali natychmiast, myśląc zapewne, że koledze grozi jakieś
niebezpieczeństwo, albo że wykrył bombę. Nic z tych rzeczy, to dowcipni
Polacy podłożyli Niemcom zwykłą świnię. Widocznie główny dowódca
niemiecki miał poczucie humoru, bo wstrzymał rewizję, a prawie wszyscy
żandarmi przybiegli do wagonu ze świnią. Niemcy lubili robić zdjęcia
w różnych sytuacjach, co im po wojnie nie wyszło na dobre, wtedy
też fotografowali się z polską świnią. Gdy emocje nieco opadły, a
Niemcy mieli dość zabawy, zaczęli szukać właścicieli niezwykłego
bagażu. Oczywiście, nikt się nie przyznawał. Wtedy oficer zapowiedział
przez megafony, że sprawcy daruje winę, a jeśli się ujawni, będzie
mógł swój pakunek zabrać oraz zawieźć, dokąd tylko zechce. Najmłodszy
Szelej postanowił więc zaryzykować, wyszedł z tłumu i podał swoje
dane. Starsi bracia nie wierzyli zapewnieniom niemieckiego oficera,
ale tym razem wszystko dobrze się skończyło. Niemcy kazali mu wszystko
dokładnie opowiedzieć przed redaktorem jakiejś swojej gazety. Zrobili
mu jeszcze zdjęcie ze świniakiem i pozwolili jechać dalej, dotrzymując
słowa.
Pomóż w rozwoju naszego portalu