Wiele wspaniałych słów popłynęło z ambon naszych kościołów
w niedzielę 3 lutego, podczas intronizacji Pisma Świętego. Księża
starali się uwrażliwić wiernych na to, iż Biblia jest przede wszystkim
słowem samego Boga, który mówi do nas, abyśmy się poczuli z Nim zjednoczeni.
Codzienne czytanie Pisma Świętego powinno stać się nieodłączną częścią
naszego duchowego pożywienia, wręcz przyzwyczajeniem.
Ks. prał. Wojciech Wasak, proboszcz parafii karmelitańskiej
w Bielsku Podlaskim skomentował to krótko: "Nie czytać Pisma Świętego
to tak, jakby nie chcieć otworzyć listu od swojego Ojca". Nie dziwi
zatem wezwanie biskupów polskich, w tym także naszego pasterza bp.
Antoniego Dydycza, wprowadzenia Pisma Świętego do każdego domu - "
aby słowa Boga nie wracały do Niego puste, lecz przemieniały nasze
wnętrze".
Z niemałym wzruszeniem więc i... zaskoczeniem patrzyłem
podczas Sumy w bielskiej bazylice Narodzenia Najświętszej Maryi Panny
na las rąk uniesionych do góry i trzymających z należną czcią Pismo
Święte. Sporo osób miało przy sobie Biblię również na Mszy św. odprawianej
dla członków wspólnoty Kościoła Domowego w Karmelu, gdzie nadano
szczególnie uroczystą oprawę poświęcenia Pisma. Zdawało się słyszeć
głos z Księgi Jeremiasza: "Czy moje słowo nie jest jak ogień - wyrocznia
Pana - nie jest jak młot kruszący skałę?".
U wielu wiernych, tak jak u Stanisława Płońskiego, Święta
Księga była już mocno podniszczona, co świadczy, iż w jego domu nie
stoi ona za szkłem w regale, lecz jest codziennie czytana. Pan Stanisław,
z zawodu pielęgniarz, zbliżył się do Biblii z ogromną miłością, głęboko
wierząc, iż jest ona najwspanialszym miejscem spotkania z Bogiem.
Czytając i rozważając Pismo nauczył się pochylać z dobrocią nad każdym
chorym i cierpiącym w szpitalu, w domu, na ulicy.
Urzekła mnie Ewangelia, wierzę w każde jej słowo - powiada
- wierzą, że Jezus idzie naprawdę z nami, tak jak szedł kiedyś ze
swoimi uczniami drogą do Emaus. Żyć w zjednoczeniu z Chrystusem -
to cudowna sprawa. "Wytrwajcie we Mnie, a Ja będę trwał w was. (...)
Jak Mnie umiłował Ojciec, tak i Ja was umiłowałem". Czyż może być
coś bardziej krzepiącego od tych słów? Trzeba, abyśmy się nauczyli
słuchać natchnień Ducha Świętego. Oczywiście, każdy z nas czytając
i rozważając Ewangelię sam odpowiada za to, co z niej weźmie. Jeden
mniej, drugi więcej. Modlę się, żeby każdy chrześcijanin, a zwłaszcza
katolik naszego miasta, czerpał z Ewangelii to, co Chrystusowe.
Ewangelia była źródłem modlitwy i miłości dla dwóch pań,
wspaniałych świadków Chrystusa - Cecylii Mościckiej, siostry ks.
prał. Wojciecha Wasaka i Stefanii Marcinkowskiej - skromnej, prostej
kobiety, dla której jedną, prawdziwą rodziną w ostatnich kilkunastu
latach był Jezus ze Swoją Matką. Niestety, nie doczekały one uroczystości
intronizacyjnych Pisma Świętego - Bóg powołał je do Siebie, podobnie
jak wielu innych żarliwych wyznawców Chrystusa w naszej diecezji.
Tak się składa, że znałem - i panią Cecylią, nazywana
potocznie "naszą Celunią" i sędziwą panią Stefanię, która zauroczyła
wszystkich swoją prostotą, podobną do tej, którą nosiła w sobie Matka
Teresa z Kalkuty. Ich głębokie przekonanie o wartości życia z Chrystusem
miało swoje odbicie w żarliwym kulcie Eucharystii. Uważały, iż w
wierności praktykom religijnym tkwi ogromna siła, która pomaga iść
przez życie z całą godnością.
"Nie wiem, kim stałabym się bez mojego Pana. Nie mam
teraz innej pociechy poza słowami kapłana podczas Mszy św. - one
wprowadzają pokój do mojej duszy" - zwierzyła się kiedyś pani Stefania.
Miasto jeszcze spało, a ona, opierając się o laseczkę, szła już do
kościoła. Niczym dla niej były przeciwności - słota, mróz czy zamieć.
I choć nie mieszkała na terenie parafii karmelitańskiej, przywarła
do Karmelu - jak liść do drzewa. Kiedy świątynia była jeszcze zamknięta,
ona modliła się przed bramą za tych, którzy się spóźniają na Mszę
św. Bolało ją to, że niektórzy lekceważą swojego Zbawiciela. Modlitwą
starała się ogarnąć wszystkich, a zwłaszcza tych, którzy najbardziej
potrzebują Bożego Miłosierdzia.
Podziwiałem panią Stefanię podczas Drogi Krzyżowej, którą
odbywała każdego poranka, jak prawdziwa święta. Widać było, że boleśnie
odczuwała każdy moment męki Pana Jezusa. Przy ostatniej stacji długo
klęczała na posadzce kościoła, wpatrując się wilgotnymi oczami w
najświętsze ciało Zbawiciela składane do grobu. Mówiła półgłosem: "
Jezu, umarły na krzyżu, ukoronowany cierniami, ubiczowany, zelżony,
wyszydzany dla mnie, niegodnej grzesznicy, przepraszam Cię. I dziękuję!"
Nic nie zdołało przyćmić jej wrodzonej pokory, chciała
pozostać jak najmniej zauważona do końca życia. I tak się stało.
Prośba pani Stefanii, aby ostatnia Msza św. z jej udziałem była odprawiona
w Karmelu, została spełniona. Kiedy jej trumna była wynoszona z kościoła,
Bóg rozpędził ciemne chmury na niebie i zaświeciło słonce. Ks. Krzysztof
Janowic powiedział nad jej grobem, iż była najlepszym dowodem Bożej
obecności na ziemi.
Niemała głębię wewnętrzną posiadała pani Celina, która
zrozumiała, że zasadniczy sens chrześcijaństwa polega na dawaniu
siebie bez reszty. I dawała siebie z entuzjazmem właściwym tylko
duszom szlachetnym. Przez blisko dwadzieścia lat - po tragicznej
śmierci męża - poświęciła się pracy na plebanii u swojego brata,
ks. Wojciecha Wasaka. I była to praca bez wytchnienia. Wszystko było
przygotowane na czas. Nikt nigdy nie widział jej zmęczonej lub zniechęconej.
Nie unosiła się, nawet wtedy gdy coś jej się nie udawało. Zawsze
miała dla wszystkich uprzejmy uśmiech i dobre spojrzenie. Była wspaniałym
duchem na plebanii - jak powiedział na jej pogrzebie ks. inf. Eugeniusz
Borowski.
Pani Celina, o czym mogłem się przekonać osobiście, po
śmierci rodziców potrafiła się wczuć w zmartwienia i kłopoty ludzi
odwiedzających plebanię. Była zawsze - w tych szarych, codziennych
chwilach, w radości i w nieszczęściu - promykiem słońca dla wszystkich.
Świadomość nieuleczalnej choroby, na jaką zapadła niespodziewanie,
nie powiększała w jej duszy niepokoju. Chciała być do końca dzielnym
żołnierzem swojego Pana. Krzyż, który Chrystus kazał jej dźwigać,
był dla niej "jarzmem słodkim i brzemieniem lekkim", bo przyjętym
z miłością do Boga. W ostatnim stadium choroby leżała blada, wychudzona
i straszliwie cierpiąca, a kiedy widziała zatroskane spojrzenie swojego
brata, Wojtusia, jak go nazywała od dziecka oraz innych osób odwiedzających
ją często w szpitalu - uśmiechała się i zapewniała, że jest z nią
już naprawdę lepiej. Gorące nabożeństwo do Matki Bożej, troskliwie
pielęgnowane i rozwijane w rodzinnym Łukowie, a później - w bielskim
Karmelu, towarzyszyło pani Celinie do ostatnich chwil jej życia.
Ks. Jan Bogusz, pracujący na misji w dalekiej Brazylii, dowiedziawszy
się przez telefon o jej śmierci, zapłakał i powiedział, że idzie
przed ołtarz Pana, aby odprawić Mszę św. za jej duszę.
I to było wielkie - zarówno u pani Celiny, jak u pani
Stefanii, że niosły w sobie Boga bez ostentacji, tak po prostu, tak
całkiem naturalnie. Bóg był cudownym faktem w ich życiu, faktem nazbyt
oczywistym, by trzeba było udowadniać inaczej, jak tylko wielką miłością
zaczerpniętą z Chrystusowej Ewangelii.
Pomóż w rozwoju naszego portalu