Osobliwym wydarzeniem minionego tygodnia było spotkanie w Davos,
które zgromadziło głowy państw, premierów i wysokich urzędników struktur
rządowych, ale także przeszło tysiąc biznesmenów. Ludzie bogaci radzili
nad nędzą świata. Szukali lekarstwa, przyczyn choroby czy sposobu
na odgrodzenie się murem od zalewających problemów. Dla mnie jest
to sprawa złożona, ujawnia aspekty ekonomiczne i moralne zadłużenia
międzynarodowego.
Budzi optymizm fakt, że Stolica Apostolska ma odwagę
ustami doświadczonego Papieża denuncjować pewne autentyczne choroby
światowe. Ojciec Święty, aby zapewnić skuteczność kontaktów, włączył
w te zabiegi Papieską Radę "Iustitia et Pax" oraz kilka innych dykasterii
watykańskich, żeby należycie nagłośnić sprawę niemoralności zadłużeń
państw biednych w bankach i funduszach międzynarodowych. Jest to
wielkie błogosławieństwo, że ktoś w świecie porusza dzisiaj struny
sumienia, demaskując wielką, aczkolwiek zakamuflowaną niesprawiedliwość.
A jest krzyczącą niemoralnością, że zadłużenie musi być obsługiwane
procentowo praktycznie w nieskończoność, mimo że już dawno spłacono
sumy podstawowe, procent narasta, bo go sobie banki czy międzynarodowe
instytucje ustalają i narzucają, tworząc zysk sztuczny, oparty nie
na pracy, nie na wysiłku, lecz na nowoczesnej kolonialnej eksploatacji,
która polega właśnie na tym, że zabiedzone narody muszą bogatym spłacać
sztuczne długi, powodując dalsze ubóstwo. Jesteśmy świadkami tego
procesu w Polsce, ale i w wielu biednych krajach. Obecnie cztery
miliony Polaków żyją na granicy biedy, a połowa z tego nie ma minimum
socjalnego, oficjalnie uznanego jako konieczne do utrzymania. O zubożeniu
wielu rodzin przekonujemy się podczas wizyty duszpasterskiej.
Dług zaciągnięty przez Gierka już dawno został spłacony.
Naród nie miał żadnego wpływu na podejmowane wówczas decyzje ani
na wybór ludzi, którzy te decyzje podejmowali. Nie ma też moralnego
obowiązku, aby tamte totalitarne nadużycia dźwigać przez wieki. Konieczne
jest jednak formalne oddłużenie, podjęte decyzją bogatych państw,
aby dać biednym szansę wzrostu.
Ważnym postulatem jest umoralnienie całej gospodarki
światowej. To problem bardzo trudny, ale trzeba go nagłaśniać, szukać
ludzi "gigantów", którzy chcieliby to podjąć. Przykładowo, ta niemoralność
ujawnia się przez straszny głód w wielu częściach świata, gdzie umierają
dzieci i całe rzesze ludzi, a z drugiej strony niszczone jest rolnictwo
u nas i w innych krajach. To sztuczne duszenie upraw i produkcji
jest jak nakładanie masek przeciwgazowych, tłoczących sztuczny tlen
w otoczenie czystego powietrza. A unormalnienie sytuacji jest możliwe,
ale musi dokonać się we wszystkich sektorach życia międzynarodowego.
Może pomocna w tym będzie nowa globalizacja, wejście do struktur
ponadnarodowych, jaką jest Wspólnota Europejska?
Spójrzmy na straszny dramat głodu w Timorze, w Afryce,
w Indiach, ale i w innych krajach, chociażby w naszym bliskim sąsiedztwie,
gdzie ludzie przeżywają wielkie trudności, a znoszą to z niebywałą
cierpliwością, całymi miesiącami nie dostają pensji, chociaż chodzą
do pracy i często naprawdę głodują. Tymczasem, jak stwierdził Sekretarz
Papieskiej Rady "Iustitia et Pax" na Kongresie w Rzymie, zgodnie
z ostatnim raportem ONZ na temat rozwoju świata, można byłoby rozwiązać
problem ubóstwa, korzystając z majątku 15 najbogatszych osób.
Do spokojnego przyglądania się globalizacji zachęca Ojciec
Święty w encyklice Centesimus annus: "Doświadczenia ostatnich lat
wykazały, że kraje, które wybrały izolację, zatrzymały się lub cofnęły
w rozwoju, natomiast posunęły się naprzód te, które umiały się włączyć
w ogólny system wzajemnych powiązań gospodarczych na poziomie międzynarodowym" (nr 33).
Oblicza się, że globalizacja, czyli wejście do struktur
międzynarodowych, jest opłacalna, bo nieobecni się nie liczą, a bogaci
bez umysłowego potencjału biednych niewiele dokonają, a przede wszystkim
nie potrafią obronić dotychczasowych zdobyczy. Powiedziałbym nawet,
że dziś już jest nieodzowne szukanie kontaktów międzynarodowych,
ale trzeba wiedzieć, po co się tam wchodzi. Nie tylko, żeby zrobić
interes własny, ale żeby wnieść problematykę, którą żyje nasza społeczność
i nie pozostawić tej społeczności poza ogólnym rozwojem.
Z Davos łączy się problem polskiej drogi prywatyzacyjnej.
Ostatni kryzys koalicyjny pokazał, że nie wszystko było w porządku
i jeszcze nie jest. Trzeba ten proces ciągle poprawiać, szukać takich
dróg, które będą najlepsze, najkorzystniejsze do włączenia się w
te struktury, ale i dla zachowania własnego głosu.
Ludzie obecnego rządu wzięli na siebie niezwykły trud
uzdrowienia rozmontowanej przez dziesiątki lat ekonomii gospodarki.
Ciężki to wysiłek, bo ciągle pod prąd. Powinni tu doznawać powszechnej
pomocy, także od partii opozycyjnych, bo przecież chodzi o dobro
wspólne. Niedopuszczalne stają się nie tylko błędy i wpadki etyczne,
ale i niebezpieczne eksperymenty.
Nie rozumiem, i nigdy tego nie pojmę, dlaczego się przekreśla
logikę podstawową, zawartą w prawie decyzji lub prawie własności.
Oto klasyczny przykład: sprywatyzowano cementownie. Mówi się, że
zagraniczny to lepszy cement, na razie tańszy itp. Tymczasem pora
się już nauczyć, że pozbycie się prawa decydowania w takiej sprawie,
jak cementownia czy huta, gdy stoi przed nami zadanie budowania autostrad
i rozbudowy zarówno wielkich, jak i małych inwestycji, może uniemożliwić
ich zrealizowanie. Bo okaże się, że sprzedana cementownia jest już
w rękach kolejnych konsorcjów, które narzucają ceny według własnego
rachunku. I co wtedy? Zabiedzone państwo nie będzie w stanie wybudować
ani kilometra autostrady, uruchomić tej inwestycji, która by zaradziła
bezrobociu wielu tysięcy zwolnionych pracowników.
Przerażają mnie ucieczki od właściwych rozwiązań. Oto
przykład. Na spotkaniu Konferencji Episkopatu pewien minister tłumaczył
biskupom, że realizowany obecnie plan może nie jest najlepszy, ale
nie widać innego. Może i ludzie, którym powierzono realizację, budzą
zastrzeżenia, ale nie ma lepszych. Dla mnie jest to przerażająca
odpowiedź, której nie wolno zaakceptować. Jeśli nie ma innego człowieka
ani innej alternatywy, to znaczy, że my nie wiemy, którędy chcemy
iść. Musimy mieć ciągle przed oczyma kilka alternatyw. Jeśli ich
nie mamy, to usiądźmy, poprośmy fachowców, niech nam powiedzą, jak
oni widzą tę drogę. Samo powierzanie jednemu człowiekowi takiego
zadania i takiej odpowiedzialności jest skazywaniem go na jakąś karkołomną
drogę, której w pewnym momencie nie będzie mógł podołać.
Słyszę, że PSL ma wystąpić do Sejmu z propozycją ogłoszenia
referendum w sprawie prywatyzacji. Groteskowe jest to, że partia,
która przez lata współrządzenia tak niewiele zrobiła dla rolnictwa,
dziś ma pełne usta krytyki. Widać, że są to deklaracje polityczne,
czyli bez znaczenia, bo krytycy mają chęć do przejęcia władzy, a
nie potrafią rozwiązać problemów. Co o tym wszystkim sądzić? Dobrze,
żeby społeczeństwo się wypowiedziało. Tylko o czym ma się wypowiedzieć,
skoro wokół sprawy trwa milczenie wszystkich, w tym polityków. Najpierw
trzeba, dopuszczając szeroką paletę poglądów, zapoznać społeczeństwo
z tym przedsięwzięciem. Potem, owszem, należy go zapytać, czy chce
ponieść koszty tego przedsięwzięcia.
W obecnej sytuacji uważam, że jest wielce ryzykowne i
dla rządu, i dla narodu kontynuowanie prywatyzacji w aktualnej formie.
Trzeba, żeby naród, który będzie potem dźwigał ciężary, o tym się
dowiedział.
Całe te historie, które były w ostatnim tygodniu - decyzje,
głosowania - pokazują, że zajmują nas, wprost pasjonują, tematy drugorzędne.
Nie szukamy rozwiązań istotnych. Powiedziałbym, że nie pracujemy
dla Polski roku 2020. Żeby nie być gołosłownym. Pamiętamy medialny
krzyk po wypowiedzi min. Kapery. I oto w tym tygodniu w jednym z
tygodników podano do wiadomości, że eksperci z Europejskiego Obserwatorium
Demograficznego poinformowali, że w roku 2050 Azjaci będą stanowić
57% mieszkańców ziemi, mieszkańcy pozostałych kontynentów (obie Ameryki
i Oceania) - 13%, a Europejczycy - tylko 8%. Aby temu zapobiec, eksperci
radzą opracowanie i realizację wspólnej "polityki prorodzinnej i
pronatalistycznej, która mogłaby zapewnić narodom europejskim niezbędną
liczebność i prężność". Wcześniejsza konstatacja naszego ministra
utonęła w histerycznym roztrząsaniu sformułowania "żółta rasa". Czym
to się różni od sformułowania "Azjata", nie bardzo wiem.
Podobne zresztą pytanie o perspektywę myślenia kieruję
do nas wszystkich: Czy jesteśmy świadomi, że nasze "dzisiaj" nie
może zagubić perspektywy przyszłości? Warto mieć przed oczyma perspektywę
Kościoła za kilkadziesiąt lat. Tak przecież określa się teologię
pasterską: "Jest to naukowa refleksja nad teraźniejszością Kościoła
w jego doświadczeniach przeszłości z perspektywą wbudowywania się
w przyszłość".
Kościelna perspektywa jest przy tym eschatologiczna,
tzn. każda myśl i czyn ma dla nas związek z życiem przyszłym i zmartwychwstaniem.
Motyw to dodatkowy do poważnego traktowania codziennych wydarzeń.
Tak, tak... stary świat się rozsypuje, ale nie rodzi
się jeszcze świat nowy, którego tak oczekujemy. Czy możliwe jest
jego przyjście bez naszego udziału?
Pomóż w rozwoju naszego portalu
