Zamknięty na klucz
Zamykam się w swoim pokoju na klucz, nie odpowiadam na telefony,
a gdy ktoś puka do drzwi, brak mi odwagi, by zawołać: Proszę wejść!
Wstrzymuję oddech i czekam na oddalenie się kroków. Około północy
schodzę jak kot na dół. Po 13 latach przypominam sobie, że ostatni
stopień schodów na parterze trzeszczał i musiałem go ostrożnie przekraczać,
by nie obudzić nikogo. Dochodzę do szafy, piję łapczywie wprost z
butelki. Z duszą na ramieniu wracam do pokoju. Zdarza się, że ta
upokarzająca komedia powtarza się kilka godzin później. Gdy magazynier
spostrzegł, że piwnica opróżnia się szybciej, niż się spodziewał,
zamknął szafę na klucz.
Atmosfera w domu stała się nieznośna. Wsiadałem do samochodu.
W barze dworcowym zamawiałem piwo, najpierw jedno, potem dwa. To
jest szaleństwo! Ci, którzy przez to przeszli, łatwo mnie zrozumieją.
Wyznaję, że ja z tego wówczas nic nie rozumiałem. Co się ze mną działo?
Najbardziej niepokoiła mnie niemożność wydawania bezstronnego sądu
o sobie i o innych. Myślałem: Piję może trochę za dużo, ale to z
powodu moich współbraci, którzy się do mnie ozięble odnoszą, chociaż
w rzeczywistości to oni przyjmowali mnie chłodno dlatego, że piłem
za dużo.
Modliłem się w dzień i w nocy
Były noce, gdy czułem, że ogarnia mnie szaleństwo. Wychodzę
do toalety i w korytarzu nachodzi mnie myśl, a raczej pewność, że
jestem na korytarzu statku "Queen Mary". Żeby nie ulec halucynacji,
chrząkam, pytam: Jest tu kto? W końcu wracam i zagrzebuję się pod
kocami w łóżku. Pozwólcie mi spać!
Był to okres, w którym modliłem się jak skazaniec, w
dzień i w nocy. Nad wezgłowiem mojego łóżka znajdował się miedziany
krzyż. Ten krzyż towarzyszył mi wszędzie. Otóż, na ten krzyż tysiące
razy kładłem dłoń, ot tak, dla samej bliskości, jako odruch nieszczęśliwca
przed drugim Nieszczęśliwym, bez słowa. Ten gest znaczył: "Panie
Jezu, Ty mnie znasz, ja nie jestem nieuczciwy. Ty wiesz, że nie chcę
nikomu nic złego wyrządzić. Wiesz, że jestem Twoim przyjacielem,
śpiewam dla mych braci. Wiesz, że nie uganiam się za pieniędzmi ani
za zaszczytami. Straciłem młodość, siłę moralną, zdrowie, przyjaciół.
Straciłem prawie wszystko, prócz Ciebie. Nie zapominaj o mnie, proszę
Cię!".
Zdrowi na ciele i umyśle bracia chrześcijanie! W takim
stanie ducha śpiewałem i mówiłem nieustannie: Nieszczęście istnieje,
ale Jezus też! Pamiętam, kończył się koncert pieśnią: Kiedyś powróci
Pan. Przypominałem sobie jeszcze te słowa z piosenki: I wiem, przyjdzie
dzień szczęśliwy, Ty przygarniesz mnie!.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Czekałem na ratunek
Widziałem ludzi chodzących ulicą jak cienie. Ja byłem chorym
człowiekiem. Czy nie mogłem wzywać ratunku? Ale kogo? Znaleźć zdrowego,
który mówi na temat alkoholizmu, a nie plecie głupstw, to prawie
niemożliwe. Przywołać księdza? Zaleciłby mi modlitwę, a ja przecież
wciąż się modliłem. Lekarza? Faszerowałby mnie środkami uspokajającymi.
Przyjaciela? Powie: Co ja na to poradzę, ja nie jestem Panem Bogiem...
Czekałem daremnie na kogoś neutralnego, obiektywnego i kompetentnego,
kto krzyknąłby mi głośno do ucha: "To jest choroba alkoholowa!".
Na próżno, bo samo słowo przeraża zdrowych i zamyka im usta, a dla
chorych to słowo jest tak przerażające, że przyprawia ich o głuchotę.
Spędzałem dni bez poczucia rzeczywistości, poza czasem,
przywiązany do jedynej przyjaźni, która wydawała mi się wierna, do
Pana przybitego do krzyża u wezgłowia mego łóżka. Mój przyjaciel
Paul z Bale próbował mi podać pomocną dłoń. Pojechałem do niego.
Umieścił mnie w prostej celi nad swoim kościołem. Przychodził, często
mnie odwiedzał. Niestety, balsam przyjaźni przynosi ulgę, ale nie
może wyleczyć. Proszę was o zamknięcie ust wobec alkoholika. Wy należycie
do świata, który nie jest naszym światem.
Luty 1969 r. Nie mogę już żyć w tym świecie. Zacząłem
połykać pastylki Sintronu, po jednej, całe opakowanie. Normalnie
bierze się na serce po pół tabletki. Czy byłem spokojny? Nie, przeciwnie,
byłem bardzo podniecony tym, że jestem bardzo blisko tamtego świata,
że dochodzę wreszcie do zrozumienia wszystkiego: zła, głupoty ludzkiej,
a zwłaszcza tajemniczego uporu Boga, by się ukrywać. I nagle zadziwiająca
odpowiedź Pana zawieszonego na ścianie. Mój przyjaciel Noir wpadł
do pokoju bez pukania. Dlaczego? Nie wiem. Spojrzał na mnie, podniósł
słuchawkę i wezwał karetkę pogotowia. W szpitalu pobrano mi krew,
zrobiono kilka zastrzyków. Nie podziękowałem. Wstyd? Obojętność?
Nie wiem. Mój Boże, który czuwasz nad biedronkami, nie opuszczaj
mnie!
Reklama
Z prawdą oko w oko
Po trzech tygodniach zawieziono mnie do doktora Fouqueta. A
więc, doktorze, ja jestem alkoholikiem? - Tak, to jest alkoholizm.
Zostawił mnie z tą bombą. Dlaczego tego nie wiedziałem? Doktor Fouquet
uporządkował moje myśli. W 14 rozdziałach podawanych w codziennych
odcinkach sprawił, że zrozumiałem, że jestem chory na chorobę alkoholową.
Nie jestem niechlujem, facetem odpychającym, lecz chorym człowiekiem!
Rozumiecie? Wy, którzy patrzycie na mnie z ukosa. Ta całkiem nowa
prawda uszczęśliwiła mnie. Dzięki, panie doktorze! Gdyby tych 6 milionów
alkoholików we Francji znało pana, już żaden z nich nie popełniłby
samobójstwa.
Lipiec 1969 r. Nabieram znów ochoty do życia. Oglądam,
jak Armstrong stawia stopę na Księżycu. Byłem tym niezmiernie wzruszony,
ja jako dzieciak bawiący się księżycem w drodze ze szkoły do domu,
oglądam Armstronga i zazdroszczę mu.
W Nancy nie piłem, ale nie byłem szczęśliwy. To, co mnie
skłaniało do picia, pozostało nienaruszone. Bałem się nawrotu, ale
stało się. Po przeszło dwóch miesiącach pojechałem na ślub siostrzeńca.
Atmosfera na weselu wypełniona była radością. "Wujaszku, wypijesz
z nami kieliszek szampana?". W mojej głowie powstał straszny zamęt. "
Tylko kieliszek!". Trzeba się dostosować do nastroju uroczystości.
Nie zachorowałem, ale ulotniła się reszta wiary w siebie. I wszystko
nawijało się nieubłagalnie na nowo. Będąc po pewnym czasie u kresu
wytrzymałości, zadzwoniłem do doktora Fouqueta.
W odróżnieniu od mego pierwszego pobytu w szpitalu, tym
razem nie mogłem się tak łatwo podźwignąć. Czułem odrazę do siebie.
Nie mogłem się tłumaczyć nieświadomością. Przetrawiałem te czarne
myśli, zwłaszcza nocami. Jesteś u kresu sił. Chciałeś kochać całą
ludzkość, a nienawiść, jaką czujesz do siebie, sprawia, że ściskasz
zęby.
Bóg posłużył się ludźmi
Gdy o tym teraz pomyślę, dostaję zimnych dreszczy. Moja odwaga
na nic się nie zdała. Ileż razy powiedziałem sobie: Opanuj się, jesteś
przecież dla milionów ludzi! Te zrywy dumy w ogóle mi nie pomagały.
Inteligencja na nic się nie zdała. Po co przyrzeczenia dawane Bogu,
jeśli z góry wiedziałem, że ich nie dotrzymam. Dzisiaj wiem, że Bóg
nie pracuje sam, ale posługuje się ludźmi, moimi braćmi. Nie roztkliwiam
się nad sobą, nie liżę ran, stwierdzam jedynie, że nic a nic nie
mogło mi już pomóc. Zmierzałem do śmierci.
Nie wiedziałem jeszcze wówczas, że byłem u kresu moich
zmartwień. Bóg mnie nie opuścił. Moja choroba kieruje się na trudną,
ale jedyną drogę wzwyż. Alkoholik ma bowiem tak silne pragnienie
uniezależnienia się od alkoholu, że czepia się łapczywie każdej szansy,
która znajdzie się w zasięgu jego ręki. On opiera się na instynkcie
samozachowawczym. Jest to do tego stopnia zadziwiające, że nawet
gdy pierwotne pragnienie szczęścia zostaje w nim uśpione, budzi się
ono na nowo, gdy widzi innego alkoholika trzeźwiejącego, który jest
szczęśliwy. To jest dziwne, ale takie są fakty, o których chcę wkrótce
mówić z Wami.
CDN.
Na podstawie książki pt.: "Dziecko i księżyc". Wydawnictwo Księży Marianów. Warszawa 1995.