Misja katolicka w Yendi leży na północy Ghany, 700 km od stolicy
Akry. Jest to obszar sawanny, czyli spopielałych traw, karłowatych
drzew i krzewów. Stamtąd już blisko do Sahary, dlatego też ta część
kraju jest mniej zaludniona, zaniedbana i dzika. Daleko od cywilizacji,
wśród bezdroży i pustkowia kryły się murzyńskie wioski, do których
wiodły nieznane, zarośnięte ścieżki. W takim właśnie miejscu rozpoczynał
swą pracę misyjną ks. Kazimierz Gergont. Wszystko z czym tu się zetknął
było nowe i obce. Jak daleko były jego wyidealizowane wyobrażenia
od rzeczywistości miał się dopiero przekonać. Na początek zajął się
nauką miejscowego języka. Blisko pół roku zeszło zanim opanował w
sposób umożliwiający konwersację dialekt ludu Dagomba. Był to podstawowy
warunek, by mógł nawiązać z tubylcami jakikolwiek kontakt. Właśnie
budowanie kontaktu, szukanie płaszczyzny porozumienia stanowiło cel
główny. Pierwsze spotkania były okazjonalne. Organizował je przewodnik,
który uzgadniał najpierw miejsce i czas wizyty. Najczęściej wieczorem
lub nocą, motocyklem lub rowerem przyjeżdżali do umówionej wioski,
gdzie po prezentacji dochodziło do rozmów. Początki nie były łatwe.
Spotykał się z rezerwą, a czasem z niechęcią. Miejscowi powodowani
ciekawością przychodzili na spotkania, ale byli przy tym nieufni,
bo przecież biały musi mieć jakiś cel, skoro ich odwiedza. Czasem
o to pytali wprost. W takich momentach nie można było podejmować
prób, które mogłyby być odebrane jako alternatywa dla świata ich
wartości. Młody misjonarz doskonale to rozumiał. Otworzył się na
ludzi i starał się ich przede wszystkim poznać. Czas mijał, a on
przecierał ścieżki. Często korzystał z ich gościnności i zostawał
na noc. W kilku wioskach własnoręcznie zbudował sobie gliniany, kryty
trawą domek, który służył mu za bazę podczas kolejnych wizyt. Brał
w drogę materac, moskitierę i jechał w drogę. W promieniu stu kilometrów
leżało czterdzieści wiosek, w których starał się być jak najczęściej.
Poznawał ich kulturę i zwyczaje. Dzień po dniu wchodził w nową rzeczywistość.
Przez szacunek dla ich kultury i tradycji zjednywał sobie przychylność.
Niektóre rzeczy go szokowały, ale skoro chciał być wśród nich starał
się przyjąć upodobania i zwyczaje. Dlatego nie odmówił poczęstunku
z pieczonego szczura, który okazał się na szczęście dość smaczny.
Zawiązała się między nimi nić sympatii, więc podczas rozmów opowiadał
o Chrystusie, o chrześcijaństwie, o pojęciu zbawienia. Jak kropla
wody drąży skałę, tak on cierpliwie sączył w ich umysły Ewangelię.
Popełniał także gafy i błędy. Niesiony entuzjazmem i misyjną gotowością
zaczął w niektórych wioskach odprawiać Msze św. Wśród muzułmańskich
szczepów było to przedsięwzięcie wątpliwe i dziwne, choć dla obserwatorów
ciekawe. Postanowił na przykład odprawić Pasterkę. W ciemną noc przyjechał
do wsi z małym agregatem. Powiesił na drzewie żarówkę, oświetlił
wszystko dookoła, w tym prowizoryczny ołtarz, i rozpoczęło się misterium
białego człowieka. Wszyscy mieszkańcy co do jednego przyszli obejrzeć
niecodzienne dla nich widowisko. Już sam prąd
elektryczny wywołał
sensację. Potem zobaczyli jak biały podnosi ręce, coś do siebie mówi,
coś sobie nalewa, potem pije, a przy tym jest dziwnie ubrany. Dla
nich było to misterium pogańskie. Wszyscy się mocno dziwili, lecz
nikt się nie śmiał bo jest w nich wielki szacunek do religii, która
jest odbiciem jakiegoś Boga. W ich języku zwrot "Abofra biara nim
Nyankopong" oznacza: każde dziecko wie, że jest Bóg. Innym razem
na targu w Yendi kupił sobie maskotkę, którą była końcówka krowiego
ogona osadzona na rzeźbionej rączce. Sądził, że jest to urządzenie
do odganiania much. Przyczepił nabytek do motoru i tak zostało do
czasu, aż w jednej wiosce dowiedział się, że jest nieautentyczny,
bo opowiada o Bogu, a sam używa ich amuletów, które chronią od złych
duchów. Krowia kita miała w tym przypadku zapobiec wypadkom drogowym.
W świetle tych przykładów rodzi się pytanie jak prowadzić
działalność misyjną na terenach, gdzie nie ma chrześcijaństwa. Obecnie
opracowany został pewien system, polegający przede wszystkim na przybliżaniu
Ewangelii. Potem wyłania się pewną grupą ludzi, która chce jej słuchać.
Wówczas organizuje się wspólnotę i intronizację Pisma Świętego. Dopiero
spośród nich wywodzą się ci, którzy chcą być przyjęci do Kościoła.
Jest to długi proces trwający kilka lat. Ks. Kazimierz spotykał się
w niektórych środowiskach z sytuacją, kiedy mu oświadczano, że już
nie chcą go słuchać; by więcej do nich nie przyjeżdżał. Gotowy do
niesienia Ewangelii napotykał opór. Być może broniąc się przed Ewangelią,
bronili swojej tożsamości, swego światopoglądu przed nowym i nieznanym,
które mogło w czymś zagrozić. Udając się na misje miał wrażenie,
że będzie niósł najlepszą religię, jedyne zbawienie, jakie jest w
Chrystusie, będzie chrzcił, nawracał. W rzeczywistości nawracał sam
siebie, czyli na nowo się odkrywał. Przede wszystkim musiał zrozumieć,
że oni są inni, wcale na niego nie czekają i nie oni przychodzą.
To on ich szuka, by zanieść Ewangelię, której przecież nie oczekują.
Ponadto jako misjonarz został powołany, żeby się dzielić nie dlatego,
że tamci chcą, lecz z obowiązku wobec Chrystusa, który posłał Apostołów
na różne strony. Nawracanie wyrażało się także szacunkiem dla tych
ludzi, dla ich kultury i zwyczaju, cierpliwością i rozwagą przy poznawaniu
spraw nieznanych. Wchodzenie i przyjęcie nowej rzeczywistości zobowiązywało
do partnerstwa, czyli dzielenia się i wspólnoty. Dając coś od siebie,
jednocześnie od nich przyjmował.
Przez cztery lata Kazik pracował w Yendi. Mimo ogromnego
zaangażowania i poświęcenia nie było efektów na miarę marzeń i oczekiwań.
Teren misyjnie trudny okazał się również niebezpieczny dla zdrowia.
Już po kilku tygodniach zachorował na amebę. Wybrał się któregoś
dnia wraz z przewodnikiem do pobliskiej wioski. Odległość była niewielka,
więc nie wzięli zbyt dużo wody. W samo południe gdzieś na bezdrożach
popsuł się motocykl. Naprawa trwała długo, zbyt długo jak na posiadany
zapas wody. Umierali z pragnienia, aż ujrzeli kilka miejscowych kobiet,
które wracały od wodopoju. Ciecz, którą niosły była brunatna i gęsta.
Pokusa okazała się silniejsza niż rozsądek. Wypili po kilka łyków.
Po tygodniu poczuł się tak słabo, że musiał pójść do szpitala. Dostał
zastrzyki, które zwalały z nóg. Objawy choroby ustąpiły szybko, ale
rekonwalescencja trwała długo. Przeszedł wszystkie choroby tropikalne.
Zapadał na malarię, która wyniszczała organizm czterdziestostopniową
gorączką, kilka razy miał tyfus, przeszedł żółtaczkę mechaniczną,
wreszcie zapadł na chorobę rzeczną. Schorzenie to powodują mikroskopijne
ślimaki znajdujące się w wodzie. Przez skórę przedostają się do krwioobiegu,
a z nim do nerek i wątroby. Leczenie jest bardzo bolesne. Otrzymuje
się jedną tabletkę, która powoduje szok całego organizmu. Chory ma
wrażenie, że to już koniec, dlatego wcześniej uprzedzany jest o reakcji.
Choroby tak go wycieńczyły, że przez trzy miesiące przebywał na rekonwalescencji.
To był koszt fizyczny, jaki mu przyszło zapłacić w pierwszym okresie
służby misyjnej. Przez cztery lata bez odpoczynku, bez urlopu znosił
trudy i uciążliwości, których mu nie szczędziła północ. Nie te dolegliwości,
które i tak w końcu pokonał, były najbardziej przykre. Bardziej młodemu,
pełnemu zapału misjonarzowi dokuczała świadomość, że mimo wszystko
jest to kres ludzkich możliwości, że niczego już nie dokona. Wtedy
nie mógł wiedzieć, iż wykonał pionierską pracę, że swoją determinacją
utorował drogę innym. Przedzierał się przez zarośnięte ścieżki tak
samo uporczywie i odważnie do wiosek, jak do serc i umysłów ich mieszkańców.
Po trzech latach przechodził kryzys spowodowany murem, którego nie
sposób było przebić. Ciągle siał i nie wiedział czy coś wyrośnie.
Przetrwał być może dlatego, bo doszedł do wniosku, że ambicji nie
sposób budować inaczej niż na realności. Kończył się pewien etap
w życiu misjonarza, bowiem został skierowany na południe Ghany, gdzie
Kościół był już zorganizowany. Trzynaście kolejnych lat życia poświęcił
ks. Kazimierz parafii katolickiej w miejscowości Akim Swedru.
cdn.
Pomóż w rozwoju naszego portalu