
Ludzie mówią, że maj jest miesiącem zakochanych. Bo najpiękniejszy, rozpachniony, kwitnący, barwny, rzec można - odstrojony...
Szczęśliwców, którzy znaleźli swoją brakującą połowę lub tak im się tylko zdaje, widać wszędzie. Okupują parki, skwery, kawiarniane stoliki, czasem zgodnie z lansowaną modą i z trudną do zniesienia otwartością - manifestują temperaturę uczuć, czasem trwają bez ruchu, a powietrze wokół nich niemal iskrzy. To dla takich jak oni pisze się wiersze, układa pieśni, kręci kasowe filmy, pisze bestsellerowe powieści. Cokolwiek wspaniałego na świecie powstało - powstało z miłości.
- Popatrz tylko - powiedziała nie bez goryczy moja znajoma, wskazując palcem zakochaną parę - jaka sielanka. A w kilka lat po ślubie będą ze sobą drzeć koty, zdradzać się, obrzucać błotem i wreszcie z hukiem się rozwiodą.
Faktycznie, rozwodzimy się ostatnio w tempie ekspresowym, podobno li tylko formalnie, dla zysku, czyli zasiłku. Matka samotnie wychowująca dziecko dostaje bowiem zasiłek, natomiast ta z mężem przy boku - nie. Oszukujemy więc państwo rozwodami na niby, przekonani, że skoro rządzą nami idioci, to reszta kraju - ta bardziej inteligentna - głupotę rządzących ma prawo wykorzystać bez zmrużenia oka.
Ale nie w tym rzecz. Rzecz w recepcie na uczucia. Czy istnieje? Ludzie mówią o wielkiej loterii, że beczkę soli trzeba zjeść z drugim człowiekiem, by tak naprawdę poznać, co w nim siedzi, że uczucia trzeba pielęgnować jak delikatne rośliny itd... Każdemu z tych zdań można zaprzeczyć. Znam małżeństwa z 8-letnim stażem narzeczeńskim, które rozpadły się po kilku latach. Znam ludzi pobierających się po kilku tygodniach zwariowanej znajomości i po dwóch dekadach nadal prowadzających się za ręce. Znam żony dbające latami o mężów jak o osoby specjalnej troski, które panowie puścili kantem dla jakiejś panny, i żony, które rządziły mężami jak kaprale i też przegrały „bitwę o uczucia”, bo obiekt któregoś razu po prostu nie wrócił „z przepustki”. Nie ma recepty na miłość. To mądrość z najwyższej półki. Jeśli Bóg pobłogosławi cię miłością drugiego człowieka, musisz starać się ze wszystkich sił, by tego daru nie unicestwić. Ba, tylko jak? - pytają ci, którym ta sztuka się nie udała. Nijak, wszystkie nasze sztuczki, nie-sztuczki, gry pozorujące lub osławione dobre chęci zdadzą się psu na budę, jeśli nie wesprzemy się obecnością Boga. Nie tylko w modlitwie, ale w realnej, pozbawionej patosu, zwyczajnej, niewymuszonej obecności.
Przeczytałam ostatnio arcymądrą książkę Tima Guénarda Silniejszy od nienawiści. Jest to opowieść o trwającym latami braku miłości, gniewie, przemocy, prostytucji, złodziejstwie, o zakładach poprawczych i psychiatrycznych, całym tym bagnie, do którego nawet nie chcemy się zbliżać. I wyczytałam tam prostą, ale jakże piękną myśl o miłości i sposobie na jej ocalenie. Chciałabym ją dedykować wszystkim, którzy sądzą, że ich miłość umarła, że się wypalili, że to już koniec - z intencją, że warto jeszcze ten raz dźwignąć się z ziemi i podnieść rękawicę, nawet jeśli „ludzie mówią”, że nie warto. Mylą się. Miłość ma dożywotnią gwarancję.
„Trzeba próbować. Kochaj swego bliźniego tak, jakbyś chciał, by on ciebie kochał. Patrz na niego tak, jakbyś chciał, by on patrzył na ciebie. Dawaj to, co chciałbyś sam otrzymać”.
Pomóż w rozwoju naszego portalu