Jeśli „wszystkie dzieci są nasze”, czyli wspólne, to można rozumieć to także tak, że są bezpańskie, bezdomne, a więc i bezkarne, i bezwolne... Czyż nie?
Z podejrzliwością przyglądam się zbyt pięknym i zbyt często powtarzanym hasłom. Lepsze jest bowiem czasem wrogiem dobrego. Podobnie z tym tak wdzięcznie brzmiącym hasłem: „WSZYSTKIE DZIECI SĄ NASZE”. Jego dobrą stroną, jaka była (tak wierzę) w intencji autorów, jest obudzenie wspólnej odpowiedzialności za los wszystkich dzieci. Zwłaszcza tych, o które nikt się nie troszczy, które są krzywdzone, deprawowane, zniewalane. I to jest naprawdę piękna i godna strona tego wezwania. Jednak trzeba od razu zauważyć, że tam, gdzie państwo, partie, ideologie, sekty - roszczą sobie zbyt duże prawa do dzieci, często wbrew ich rodzicom, tam potem dzieje się wielka krzywda czyniona tym dzieciom. Nie dowierzam więc i temu hasłu, zwłaszcza wypowiadanemu przez ludzi, dla których aborcja czy prawo do „wolnej miłości” (także dla nastolatków) nie są złem, lecz „demokratycznym prawem”. I boję się zawłaszczenia dzieci przez takich ludzi, prawników, polityków, którzy zdają się zawsze wiedzieć lepiej od rodziców, co jest dobre dla ich dzieci. Ta demagogia wokół praw dziecka, dziecięcych parlamentów, działań typu „Akcja Dzieciak” wmówiła też sporej części rodziców mniemanie, że to ktoś inny ma wychowywać ich dzieci.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Po wywiadówce do wychowawczyni V klasy podszedł jeden z ojców:
- Pani nam tu tyle naopowiadała - stwierdził - więc ja też coś pani powiem. Nie mogę pani pochwalić za naukę i wychowanie mojego syna. Widzi pani, ja jestem hydraulikiem i znam się na swojej robocie. Jak założę uszczelkę, to nie cieknie. A mojemu Bartkowi wszystko z głowy wycieka i chuligan z niego coraz większy. Tak sobie więc myślę, że pani się nie zna na swojej robocie albo po prostu się nie przykłada. I wie pani - podniósł głos - czasem mnie krew zalewa, jak na coś takiego patrzę. Bo my, ludzie ciężkiej pracy, płacimy na was, a wy się po prostu obijacie. Źle uczycie nam dzieci, nie wychowujecie ich na ludzi. Trzeba chyba naprawić tę szkołę albo was wszystkich powymieniać.
Nauczycielka westchnęła i powiedziała: - Proszę pana, z dziećmi jest trudniej niż z gwintownicą czy rurką. To żywy człowiek, często krnąbrny i zbuntowany, czasem niedokochany, jak chociażby pański Bartek. Mam takich ponad połowę w 36-osobowej klasie. Znają swoje prawa, a nie chcą znać obowiązków. Schlebiają im idole, reklamiarze, rzecznicy praw... A my mamy czegoś od nich wymagać... A poza tym, to nie szkoła, lecz dom powinien wychowywać dziecko...
- Jak to dom? - przerwał jej ojciec. - A kiedy my to mamy robić?! Późną nocą? A wy - od czego jesteście? Państwo ściąga z nas takie podatki, to niech opiekuje się dzieciakami. My po pracy powinniśmy mieć spokój w domu, bo dom dla mnie jest do odpoczywania, a nie do wychowywania.
- Widzi pan - powiedziała nauczycielka - jednak to jest pańskie dziecko, a nie państwowe czy moje.
Reklama
Scenka z życia wzięta. I gorzki wniosek: Niech dziećmi zajmie się ktokolwiek, byle mieć od nich spokój, i mieć na kogo zrzucić odpowiedzialność za ich... niewychowanie. Można więc jeszcze dopowiedzieć: Niech dzieci będą wspólne, czyli niczyje, bezpańskie, bezdomne... Dziecko bezpańskie - w dosłownym, jak i w przenośnym znaczeniu - staje się dość szybko bezkarne, bo nie ma przed kim czuć respektu, nie czuje lęku przed karą, nie umie panować nad swoimi prymitywnymi instynktami i pobudkami. Staje się więc i bezwolne. Dziecko bezdomne - również w dosłownym i przenośnym znaczeniu - podobnie. Bo dom to nie miejsce swawoli, lecz koniecznych ograniczeń, obowiązków, współodpowiedzialności, hierarchii, kultywowanych zasad, tradycji, świętości.
Samo słowo „nasze” jakoś zwielokrotnia ojców, matki, opiekunów. Słowo „mój - moja” określa nie tyle posiadanie, co wierność, bo jeśli jesteś „mój - moja”, to ja także mam być „twój - twoja”, czyli pozwolić się potrzebować, wejść w więź. Czy tego tak się boją dorośli?