Odczytujemy świat na opak, a potem mamy mu za złe, że nas oszukał.
Wielu ludziom więcej powiedziałaby o świecie baśń niż naukowa wiedza. Tylko kto teraz czyta baśnie...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
T. był dumny z tego, że w dzieciństwie nie ogłupiano go żadnymi bajkami. Rodzice naukowcy objaśniali mu świat „rozumowo”, wykpiwając (i ucząc go tego) wszelkie mrzonki, twory fantazji, mitycznych bohaterów, legendarnych świętych. „To tylko tworzy marzycieli, pięknoduchów i słabeuszy” - powtarzali. T. nie tylko im wierzył, ale i tak myślał. Trochę zdziwił się, gdy jego matka przed śmiercią rozczytywała się w Złotej legendzie mnicha Jakuba de Voragine, ale przypisał to starczym zmianom w jej mózgu. Sam nie znosił literatury pięknej, bo dla niego liczyła się tylko literatura faktu, a film, teatr uważał za zbyt kosztowne manierowanie umysłu. Starał się robić tylko to, co logiczne, racjonalne i praktyczne. Za coś takiego poczytywał również... swoje chodzenie do teatru, gdzie znalazł taką niszę przy scenie, w której - prawie niewidoczny - siadał przodem do widowni i podczas przedstawienia przypatrywał się twarzom i reakcjom widzów. Nigdy nie widział żadnej sztuki, a do uszu wkładał watę, by nie słyszeć tej „patetycznej blagi”. Jednak dziwną satysfakcję sprawiało mu studiowanie uczuć widowni, której z początku współczuł, a potem zaczął nią gardzić. Im częściej chodził po to do teatru, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że ludzie tak bardzo dają się ogłupiać, zwodzić, manipulować jakimś nędznym, acz sprytnym kuglarzom i bajarzom. Tym bardziej współczuł dzieciom, które podrygiwanie i bełkotanie prymitywnych kukiełek odbierały z takim przejęciem, jakby działo się tam coś absolutnie realnego. Pisał potem o tym paszkwile do różnych czasopism, ale nie odbijały się one większym echem. Personel teatru brał go za nieszkodliwego maniaka z jakąś obsesją lub za chorego psychicznie. A on przychodził tam coraz częściej, nawet nie patrząc na plakat i nie znając tytułu sztuki.
Kolejnego wieczoru rozsiadł się w swojej niszy i patrzył z odrazą na widownię złożoną głównie z dzieci i ich rodziców. Wystawiano Baśń o Królowej Śniegu, ale on o tym nie wiedział. Zresztą, nigdy baśni nie czytał. I w momencie jakiegoś szczególnego napięcia malującego się na twarzach siedzących na widowni zobaczył wokół siebie kilku aktorów w kostiumach aniołów. Jeden z nich wyrwał mu zatyczki z uszu, zarzucił na głowę i ramiona jakąś czarną pelerynę tak, że nie mógł jej zdjąć. Poczuł, że wyprowadzają go na scenę, usłyszał głos aktora skierowany do widowni: „Czy wiecie, kim on jest?”. Przeraził się, bo pomyślał, że widownia odpłaci mu pogardą i odrazą, zwielokrotnioną wobec tej, jaką on do niej żywił. To było przecież logiczne. Pomyślał o linczu, o wściekłym zadeptaniu go przez prymitywny tłum… Ale nic nie widział i nie mógł się ruszyć. I wtedy usłyszał ten głos: „To jest biedny ślepiec, któremu wpadły do oczu okruchy diabelskiego zwierciadła i wszystko widzi na opak… Czy wiecie, co może uleczyć go z tej strasznej choroby? Łzy współczucia - takie jak łzy Gerdy nad Kajem… Użalcie się nad tym biedakiem, a może stanie się cud…”. I aktor zerwał mu z głowy pelerynę. T. stał oślepiony światłami… Powoli dostrzegał wpatrzone w niego twarze widzów, oczy dzieci, a nawet matek, szklące się łzami… I wtedy poczuł swoje własne łzy. Osunął się na kolana i wydał z siebie dość dziwny jęk, który nagle rozśmieszył widownię. Patrzył na te twarze śmiejące się nie z niego, ale do niego, i czuł, jak coś bardzo twardego pęka w nim pod wpływem tego ozdrowieńczego śmiechu. Potem, gdy to opowiadał, powtarzał: „Nigdy nie widziałem nic prawdziwszego od tamtych łez…nic prawdziwszego”.
Dziwię się czasem (i nie dziwię) tej istnej obsesji, z jaką niektórzy tropią, tępią, demaskują tzw. (przez nich) świat dziecinnej wyobraźni, obskurantyzmu religijnego, „ogłupiających” wierzeń… I widzę ich twarze pełne ironii, pogardy, tępej pewności siebie. Może potrzeba byłoby im trochę ozdrowieńczych łez, a na pewno przeczytania (choćby początku) Baśni o Królowej Śniegu.
