Seria wstrząsów, jaką przeżyli rodzice, uczniowie i nauczyciele w związku z ujawnieniem tego, co dzieje się w szkołach, sprawiła, że prawie wszyscy zgodzili się, że remedium na brak wychowania jest większa dawka wychowania. Powszechność tego przekonania zmusza mnie do zajęcia stanowiska. Według mojego rozeznania, to nie brak, a nadmiar „wychowania” prowadzonego przez współczesną szkołę jest ważną, ale nie jedyną przyczyną nieszczęść. Polska szkoła od dawna - szczególnie widoczne jest to od czasu przyjęcia ostatniej reformy - wycofuje się z kształcenia umysłów, a zajmuje się wychowywaniem do społecznych zadań. I to wcale nie tych wymagających myślenia. Raczej do zadań mechanicznych i banalnych, wymagających bierności, a nie twórczości. Nie było w Polsce prawdziwej debaty co do tej, tak fundamentalnej zmiany celów szkolnictwa, nie wysłuchano „za” i „przeciw”, bo nikt nie sformułował jasno i uczciwie celów reformy oświaty. Nie zawarto w tej sprawie żadnego społecznego konsensusu. Było ogólnopolskie mydlenie oczu przez tzw. czynniki oświatowe i znawców wychowanych na myśli nowoczesnych pedagogów i psychopedagogów, takich jak: G.S. Hall, J. Dewey, C. Freinet, oraz teoretyków „szkoły frankfurckiej”, zajmujących się „poprawianiem” marksizmu i „rozpisywaniem” go na kulturę, oświatę i media. Na fali ogólnego zamętu pojęciowego w tej dziedzinie doszło do tak zdumiewających wypowiedzi, jak wygłoszona przed 15 laty przez jednego z ministrów oświaty, że szkoła w ogóle nie powinna uczyć, a właśnie wychowywać. I mimo załamywania rąk i wielkiego płaczu nad „niedostatkami wychowania” czy wręcz „rezygnacji z wychowania”, tak naprawdę szkoła po reformie właściwie nic innego nie robi, jak „wychowuje”. Oczywiście, nie licząc heroicznych zmagań kurczącej się liczby nauczycieli z prawdziwego zdarzenia. Nauczycieli coraz mniej potrzebnych,
z punktu widzenia celów reformy, bo z powodzeniem może ich zastąpić armia psychologów i pedagogów, coraz pewniej wkraczająca do szkół, by - jak to się mówi - „postawić diagnozę” uczniowi. Nauczycieli, którzy starają się - wbrew okrojonym i bałaganiarskim podstawom programowym, wbrew coraz gorszym, chaotycznym podręcznikom, z karygodnymi błędami, rozmywającymi istotę zagadnień - po prostu uczciwie uczyć. Rozwijać umysł dzieci, dawać rzetelną wiedzę o świecie, wyłożoną w sposób jasny, uporządkowany. Wiedza, która stawia zasadnicze pytanie o człowieka, o historię i o kulturę, wiedza weryfikowana przez krytyczny umysł, posługujący się arystotelesowską logiką, rozwija i wzmacnia ducha. Prowadzi ku prawdzie i daje wolność. A przez to stanowi najlepszą obronę przed wypaczeniami moralnymi, przed agresją, deprawacją i ideologią, niezależnie od tego, czy źródłem ich będą media, czy grupa rówieśnicza, czy przemoc serwowana w specjalnie preparowanych obrazach i wzorach zachowań, wtłaczanych do niezwykle dochodowego przemysłu, jakim jest tzw. kultura młodzieżowa. Wychowywanie bez kształcenia - nawet stosowane w najlepszej wierze - nieuchronnie staje się tresurą. Odpowiedź młodego człowieka na tę tresurę - niezależnie od tego, czy jest on już, czy jeszcze nie jest, wystarczająco zdemoralizowany - może być tylko jedna: opór, złość, agresja. Wychowanie nie do tzw. wartości, bo to pojęcie mgliste i każdy może podłożyć pod nie, co chce, lecz do klasycznych cnót: roztropności, pokory, męstwa, odwagi, wytrwałości itd., do dojrzałości charakteru, wychowanie oparte na wzorcach osobowych - jest, oczywiście, warunkiem, bez którego nie ma mowy o kształceniu, jest czymś, co cierpliwie i dyskretnie towarzyszyć powinno zasadniczemu zadaniu każdego nauczyciela. Tymczasem w polskiej szkole wszystko stoi dziś na głowie. Programy i podręczniki
pełne są socjologicznych i „socjologizujących” wtrętów i dygresji. Całe partie materiału, niezbędnego, by ukształtować jak najszerszy pogląd na świat, pomóc go zrozumieć, zaspokoić głód wiedzy o mechanizmach, dziesiątki dzieł literatury, bez znajomości których nie można mówić o żadnym wykształceniu - choćby i „średnim” - wyparowały. Zamiast nich pojawiły się mętne wywody o „pokoju i współpracy”, o „globalnych problemach”, wyborach, ankietach i innych głupstwach, filarach tzw. edukacji obywatelskiej. Rodzice najczęściej nie mają czasu, żeby zaglądać do podręczników i zeszytów ćwiczeń - z których większość jest zresztą napisana niechlujnym, a niekiedy wręcz bełkotliwym językiem. Jeżeli już jednak to czynią, są mocno zaniepokojeni.
Żeby więc próbować „naprawiać” polską szkołę, zacząć trzeba nie od debaty na temat nowego systemu społecznych oddziaływań, perswazji i represji, które tylko tresurę zwaną wychowywaniem - bez właściwego kształcenia - wzmocnią, ale od pytania: Czego i jak uczy ta szkoła?
Pomóż w rozwoju naszego portalu