- Za wspólną modlitwę, a modliliśmy się zawsze przed snem, byliśmy karani tzw. docieraniem, czyli dodatkowymi wymarszami na poligon i musztrą - mówi Leszek Jaranowski, przetrzymywany w Czerwonym Borze. - Nikomu nie udzielano przepustek w niedzielę, żebyśmy nie mogli uczestniczyć we Mszy św., choć kościół znajdował się niedaleko od poligonu. Ci, którzy upominali się o umożliwienie praktyk religijnych, byli zabierani pod eskortą uzbrojonych żołnierzy przed oblicze dwóch pracowników kontrwywiadu, którzy poddawali ich przesłuchaniom. Straszyli prokuraturą i sądem wojskowym, bo obowiązywało prawo stanu wojennego.
W obozie, w świetlicy, postawili radio. W niedzielę przez radio transmitowana była Msza św., więc w pierwszą niedzielę świetlica była pełna. Jednak wysłuchanie jej wtedy spowodowało falę przesłuchań i represji. Już następnego dnia odbiornik został zabrany. Gdy przed kolejną niedzielą wrócił na swoje miejsce, okazało się, że zablokowano program, na którym emitowano Mszę św. W niektórych wagonach, w których mieszkaliśmy, mieliśmy małe radioodbiorniki. Jednak słuchanie Mszy św. skutkowało zawsze kipiszem: w poniedziałek o świcie wyprowadzano nas na zewnątrz, a wagony były przeszukiwane. W okolicach św. Mikołaja, w niedzielę, spotkała nas wielka niespodzianka. Ks. Władysław Palmowski, duszpasterz „Solidarności”, zorganizował wspólnie ze strukturami podziemnymi przyjazd naszych rodzin i bliskich. Obóz był strzeżony przez WSW, a rogatki i szlaban wjazdowy znajdowały się daleko od samego obozu.
W jaki sposób autobus pełny cywili przekroczył ten posterunek, pozostaje dla mnie zagadką. Obozowa kadra została całkowicie zaskoczona i doszło do naszego spotkania z rodzinami. Wyjeżdżając z obozu, ks. Władysław udzielił nam błogosławieństwa. Jeden z poruczników (dowódca plutonu) również je przyjął, przeżegnał się. Następnego dnia już go w obozie nie było.
Pomóż w rozwoju naszego portalu