Wracam do informacji o zniszczeniu starego, pruskiego krzyża na szczecińskim cmentarzu centralnym. Przypominam - zniszczył go (chcę wierzyć, że niechcący) kierowca ciężarówki pracującej na cmentarzu. Żeliwny krzyż rozsypał się w kawałki. Każde zniszczenie krzyża robi na mnie wrażenie - to zrobiło szczególne. Także dlatego, że to kawałek mojej osobistej historii. Najpierw dlatego, że obok tego krzyża przechodzę, idąc do grobu mojego serdecznego przyjaciela sprzed lat - Michała Platera-Zyberka (zmarł tragicznie w 1981 r., już 22 lata temu, a przyjaźń trwa). Potem dlatego, że krzyż ten stał się ważnym znakiem przynależności do "Solidarności" w czasie stanu wojennego. Tam przecież układaliśmy ogromny, wychodzący na ulicę krzyż z kwiatów i zniczy, naszą odpowiedź na działania komunistów. Zło dobrem zwyciężaj! - oto ówczesne znaczenie tego żeliwnego znaku.
Ale mój rodzinny związek z tym pomnikiem sięga głębiej w historię. Otóż krzyż został postawiony ku czci poległych w wojnie francusko-pruskiej 1870-71. To wojna, na której wyrosło niemieckie mocarstwo, to w jakimś sensie praprzyczyna I oraz II wojny światowej. Niemcy, wzmocnione po tej wojnie i nacjonalistycznie rozbuchane, wzmocniły akcje antypolskie i zarazem - to charakterystyczne - antykatolickie w ramach osławionego Kulturkampfu. Otóż mój Pradziadek brał udział w tej wojnie - po stronie niemieckiej. Pochodzimy z poznańskiego, zatem przodkowie moi byli oczywiście poddanymi państwa pruskiego. Mojemu Pradziadkowi, wówczas młodemu chłopakowi, zdaje się nie bardzo chciało się uczyć, zgłosił się zatem do wojska jako jednoroczny ochotnik. Była w tym pewna niegłupia idea: jeśli mam kiedyś walczyć za Ojczyznę, to gdzieś muszę się nauczyć wojaczki. Taka motywacja jest w każdym razie w rodzinnej tradycji, widać ją także, choć ze względu na cenzurę wojskową w sposób mocno utajony, w listach pisanych z frontu do domu. Wiele się mój czcigodny przodek nie nawojował, było już po najważniejszych bitwach, ale w każdym razie oblegał Paryż. On sam już nie miał okazji walczyć za Polskę, ale jego syn, a mój Dziadek, owszem. On do niemieckiego wojska poszedł już całkowicie rozmyślnie, przed I wojną dosłużył się oficerskich szlifów, w czasie wojny walczył m.in. pod Verdun. Po powrocie z frontu do munduru dołączył powstańczą pętelkę i jako adiutant generała Grąbczewskiego walczył w północnej Wielkopolsce. Program z opóźnieniem jednego pokolenia został zatem zrealizowany. I sowicie opłacony: Dziadek został zamordowany w Buchenwaldzie, a jego 17-letni młodszy syn (mój Stryj) rozstrzelany w Tarnowie jako żołnierz Armii Krajowej.
O tym wszystkim przypomniałem sobie, stojąc w miejscu roztrzaskanego krzyża. Mój on w tej starej historii, czy nie mój? Mój, bardzo mój - i bardzo europejski. Idąc śladem Dziadka, dotarłem przed laty na cmentarz w Verdun, gdzie pochowani są jego dawni koledzy. To jest dzisiaj wielki cmentarz pojednania francusko-niemieckiego. Ten nasz krzyż miał także szansę stać się znakiem pojednania. Co prawda, jako Polska nie braliśmy udziału w tamtej wojnie - mój Pradziad, choć Polak, był przecież żołnierzem niemieckim. Ale pokazuje, jak niejednoznacznie splątane są losy Europejczyków, jak bardzo w tę Europę od wielu pokoleń wrośliśmy.
Pomóż w rozwoju naszego portalu