O kontrkulturze - lewicowym ruchu zrodzonym w czasie tzw. wiosny
studenckiej 1968 r. sporo się u nas pisało. Przy pomocy ultralewicowych,
anarchizujących intelektualistów, wykładowców prestiżowych uniwersytetów
amerykańskich oraz zręcznie obsadzanych w mediach i różnych instytucjach
państwowych komunistycznych agentów zrewoltowana młodzież zdołała
narzucić części społeczeństwa zwyrodniałą wizję kultury. Wizja ta
obalała wszystkie "dawne świętości". To wtedy utorowała sobie drogę
do umysłów przeciętnych przedstawicieli klasy średniej czy, jak byśmy
u nas powiedzieli, inteligencji - polityczna poprawność, obłędna
ideologia, która nad rodzinę postawiła wolne związki, ogłosiła tolerancję
dla wszystkich form moralnej nędzy i znieprawienia, rozpropagowała
feminizm, czyli "wyzwalanie się" kobiet z ich tradycyjnych ról, podburzyła
do społecznego buntu mniejszości narodowościowe, religijne, etniczne,
rasowe. A winne dotychczasowej niesprawiedliwości miały być tradycyjne
instytucje: państwo, Kościół, szkoła, rodzina. Jedną z ofiar tradycyjnego
amerykańskiego społeczeństwa miały być tzw. mniejszości seksualne.
Dziś, po trzydziestu z górą latach, mniejszości te - czyli głównie
homoseksualiści - zyskały taką siłę w walce z tradycyjnym ładem moralnym,
że z łatwością przychodzi im dokonywanie już nie tylko doraźnych
wyłomów, ale istotnych zmian w samej strukturze społeczeństw. Sytuacja
ta dotyczy zarówno Stanów Zjednoczonych, jak i Europy Zachodniej.
Oto kilka przykładów z ostatnich miesięcy: W Stanach, konkretnie
w Kalifornii, wprowadzono do szkół i przedszkoli dwa programy, które
propagują homoseksualizm. Materiałów edukacyjnych dostarczają organizacje
homoseksualistów. Zawarte w nich dogmaty rewolucji homoseksualnej
informują, że zjawiska takie jak homoseksualizm, transwestytyzm itd.
są całkowitą normą oraz czymś dla człowieka korzystnym, natomiast "
homofobia jest jedną z form bigoterii". Pisze o tym Lech Maziakowski
w korespondencji z USA (Wojujący homoseksualizm, Nasz Dziennik z
28-29 października br.). Nowa ustawa przyjęta przez gubernatora Kalifornii
we wrześniu br. "będzie skutecznie kontrolowała wolność wypowiedzi
nauczycieli, rodziców i uczniów, a więc także wszelkie zastrzeżenia
co do lansowanych dewiacji". Stan Kalifornia przeznacza rocznie dwa
miliony dolarów na wycieczki szkolne. "Celem tych wypraw będzie uczenie
tzw. tolerancji, zdefiniowanej oczywiście przez środowiska homoseksualistów". Na użytek edukacji w szkołach powstają filmy propagandowe, w których
pokazuje się pary homoseksualistów wychowujące dzieci jako przykłady
normalnej, zdrowej rodziny.
Polska opinia publiczna została przed paroma tygodniami
dosłownie porażona decyzją ministrów państw Unii Europejskiej, którzy
zgodnie zakazali szkołom katolickim stwarzania jakichkolwiek barier
dla zatrudniania nauczycieli dotkniętych tą dewiacją. Teraz już dokładnie
wiadomo, co kryje się pod sformułowaniami z Traktatu z Amsterdamu,
jednego z najważniejszych dokumentów cementujących Unię, gdzie (w
nowym art. 13) nadaje się instytucjom UE prawo do działań "zwalczających
dyskryminację w oparciu o (...) orientację seksualną".
Wobec tych licznych precedensów prawnych coraz więcej
normalnie myślących ludzi - także i w Polsce - ma kłopoty ze zrozumieniem,
czym jest "dyskryminacja" i "niedyskryminacja" jakichś mniejszości.
Żeby zrozumieć, o co tu chodzi, trzeba zastanowić się,
czy homoseksualiści są taką samą mniejszością, jak inne: narodowościowe,
religijne, etniczne itd. Żeby zdefiniować tę grupę, trzeba odwołać
się do obiektywnego kryterium prawdy o ich stanie zdrowotnym - także
moralnym w wypadku tych, którzy czynią ze swej skłonności sztandar
obyczajowy. Dr Marek Czachorowski zwraca uwagę w Naszym Dzienniku:
Jeżeli postawi się znak równości pomiędzy miłością a tym, co jest
jej przeciwne, pomiędzy normalnością a zboczeniem - to właśnie dokonuje
się dyskryminacji homoseksualistów w ich prawie do prawdy. "Zgoda
na ten zapis w Traktacie z Amsterdamu zakłada, że państwo powinno
pójść w kierunku takiego samego traktowania związków homoseksualnych
jak małżeństw. Żądanie niedyskryminacji kogokolwiek wystarcza do
tego, aby z szacunkiem traktować każdego człowieka jako człowieka,
także homoseksualistów jako ludzi. Natomiast żądanie prawnego zapisu
niedyskryminacji homoseksualistów jako homoseksualistów oznacza ich
dyskryminację jako ludzi. Stąd też te tendencje w europejskim prawie
wskazują najwyraźniej, że nowy porządek prawny zmierza do jakiegoś
systemu przemocy". Warto te rozróżnienia i ostrzeżenia zapamiętać,
bowiem poprawność polityczna skutecznie wysysa z wielu głów zdolność
racjonalnego postrzegania zjawisk patologicznych, które przedstawia
się jako wspaniałe efekty rozkwitu demokracji, otwartości kultury,
rozwoju człowieka. Stało się tak niedawno we Francji, której parlament
przyjął rok temu ustawę o tzw. obywatelskiej umowie solidarności (PACS), która homoseksualistom obu płci daje możliwość zalegalizowania
ich związku. "PACS to coś więcej niż kilka regulacji prawnych i skarbowych.
Zainteresowane nim pary pragną, aby za sprawą symbolicznego aktu
zostało uznane ich istnienie jako podmiotu prawa" - manifestowała
głębszy sens tej chorej ustawy Elisabeth Guigou, socjalistyczna minister
sprawiedliwości. Socjalistyczny rząd francuski traktuje PACS jako
osiągnięcie "polityki rodzinnej", a entuzjaści nowej definicji rodziny (nigdy nie akceptowanej przez Watykan i Episkopat francuski) już podliczają,
jak szybko przyrasta ilość zawartych w ich kraju "umów obywatelskich" (ok. 20 tys.), oraz zajmują się reklamą książek przedstawiających
życie dzieci z "rodzicami jednej płci". A więc Francja już nie dyskryminuje,
ale obydwiema rękami swoich rządzących - akceptuje i popiera. Podobnie
dzieje się w Holandii, Danii, Szwecji, Norwegii i ostatnio również
w Niemczech. (Norwegia pierwsza zaakceptowała tzw. małżeństwa homoseksualne,
jej specjalnością są "małżeństwa" pastorów i pastorek). Żeby zrozumieć
zdumiewające postępy tego zjawiska, które praktycznie unicestwia
rodzinę, a młode pokolenia wydaje na żer ludzi zdeprawowanych, którzy
bez najmniejszego trudu i oporu z czyjejkolwiek strony zdobywają
powszechną aprobatę dla swojej "po prostu innej propozycji życia
we dwoje", warto przypomnieć historię zwycięskiego pochodu organizacji
homoseksualistów przez Stany Zjednoczone. historia ta trwa dłużej
niż w Europie, jej początki sięgają lat 60., i obfituje w pouczające,
wręcz nieprawdopodobne epizody. "To, co ostatecznie przyczyniło się
do całkowitej legitymizacji homoseksualizmu, to przekształcenie go
z prywatnej dewiacjiw ruch polityczny" - pisze w swojej korespondencji
ze Stanów Zjednoczonych w Arcanach (nr 13/2000) Zofia Głodowska.
Po raz pierwszy z tezą, że homoseksualiści różnią się od "heteroseksualistów" (termin z języka poprawności politycznej na określenie ludzi normalnych),
tak jak czarnoskórzy, Azjaci, Latynosi różnią się od Europejczyków,
wystąpił niejaki Harry Hay, działacz lewicowy, jeszcze w latach 50.
Kontrkulturowa rewolta upowszechniła to hasło i wprowadziła niezwykle
skuteczny zwyczaj demonstrowania organizacji homoseksualistów na
ulicy przeciw rzekomej brutalności policji. Teraz, gdy w oczach zdezorientowanej
opinii publicznej homoseksualiści mogli uchodzić za prześladowaną
mniejszość, ofiarę władzy państwowej, bezwzględnej w swym dążeniu
do tłamszenia wszystkiego, co nowe, żywe, kolorowe (teza rewolty
1968 r.), przystąpili do ataku na psychiatrów, którzy wciąż upierali
się, że w świetle medycyny homoseksualizm to dewiacja. Mało kto z
dzisiejszych apologetów "ruchu gejów" chce pamiętać, że w 1970 r.
- jak przypomina Z. Głodowska - "aktywiści gejowscy napadli na lokal,
w którym odbywało się doroczne zebranie Amerykańskiego Towarzystwa
Psychiatrycznego, zaatakowali znanego psychoanalityka Irvina Biebera
w czasie dyskusji panelowej nad homoseksualizmem i publicznie, wobec
jego osłupiałych kolegów, zelżyli go". Efekt tej bojówkarskiej napaści
w demokratycznej Ameryce przeszedł wszelkie oczekiwania. Po trzech
latach od tego incydentu amerykańscy psychiatrzy usunęli homoseksualizm
z listy zaburzeń psychicznych. Taki był pierwszy etap "podboju" Ameryki
przez lobby homoseksualistów. Wyciągało ono z zanadrza, a to takie
rewelacje, jak statystyka ustalona przez dr. Kinsey´a (którego badania
oddały także nieocenione usługi prekursorom edukacji seksualnej),
jakoby liczba homoseksualistów w ogólnej populacji USA wynosiła 10% (wiele lat później okazało się, że prawdziwa liczba to 2,6-2,8%, niemniej
amerykańscy homoseksualiści nadal powołują się na te fałszywe dane),
a to świadectwa różnych osób publicznych, w tym polityków dotkniętych
tą dewiacją, z których wynikać miało, że homoseksualizm jest cechą
wrodzoną, a nie nabytą środowiskowo - mimo zdecydowanego oporu genetyków
i biologów przeciw takiej tezie.
CDN.
Pomóż w rozwoju naszego portalu