W mauzoleum Mahatmy Gandhiego (1869-1948) umieszczona została
lista siedmiu grzeców życia publicznego. Oto one: polityka bez zasad,
bogactwo bez pracy, przyjemność bez sumienia, mądrość bez charakteru,
handel bez moralności, nauka bez człowieczeństwa, kult bez ofiary.
Jak wiemy, Gandhi nie był chrześcijaninem, choć do chrześcijaństwa
miał stosunek szczególny. Można nawet zaryzykować pogląd, że doktryna
chrześcijańska wywarła na nim ogromne wrażenie, ale ostatecznie w
głębi duszy pozostał hinduistą, rozczarowany postawą chrześcijan,
których spotykał w Europie, Afryce i Azji. To on powiedział, być
może nawet z jakimś żalem: "Byłbym chrześcijaninem, gdyby chrześcijanie
byli sobą przez dwadzieścia cztery godziny na dobę". Mahatma Gandhi
nigdy nie zajmował rządowych stanowisk, dzięki czemu nie obrósł "
tłuszczem przywilejów". Nie używał kłamstwa ani przemocy, nawet wobec
wrogów. Owładnięty ideą panowania nad sobą, a nie nad innymi, został
zabity przez swoich! Uczył tolerancji, choć padł ofiarą fanatyzmu.
Przypominam tę postać, bo coraz dosadniej i coraz okrutniej
ukazuje się naszym oczom owa "ohyda spustoszenia", której dokonał
w człowieku komunizm. Samo pojęcie jest biblijne. Pochodzi z czasów
niewoli babilońskiej i odpowiadało duchowej kondycji Izraela po tragedii
wygnania, z którą nie bardzo umieli poradzić sobie prorocy. Myślę,
że zachowując wszelkie proporcje, ale i analogie, spokojnie można
używać tego pojęcia w naszym kontekście, nie narażając się na ryzyko
błędu. W ciągu kilkunastu lat zdążyliśmy zdemontować to, co najłatwiej
- zaledwie fasadę komunizmu. Zdążyliśmy zdemontować pomniki zwyczajnych
zbrodniarzy, centralne planowanie, wielką płytę, monopole, cenzurę,
scenę polityczną. Owszem, zmiany dotknęły tak wielu dziedzin życia
naraz, że wielu ludzi ma poczucie krzywdy, utraconego bezpowrotnie
poczucia bezpieczeństwa. W niezwykle krótkim czasie zmieniło się
tak wiele na zewnątrz nas, że mentalnie nie jesteśmy przygotowani,
aby unieść aż tak wielki ciężar gatunkowy. Przesiąknięci logiką komunizmu,
szukamy najprostszych recept i wybawców, którzy nie stawiają wielkich
wymagań. Komunizm bowiem to było mistrzostwo pozoru, wszelkiego udawania
i dosłownie kłamstwa. Dawał wrażenie prostego świata - tak jak pierwiastek
jest prostszy od każdego związku. Nie zostawiał żadnej wolności.
Człowiek nie musiał wybierać, bo wybierać nie mógł. Wszak wolność
w komunizmie oznaczała zrozumienie konieczności. Komunizm wmawiał,
że jest jedyna słuszna idea i jedyna słuszna droga. W tym pokracznie
parodiował religię - usiłując stać się jej protezą. Komunizm programowo
zakłamywał ludzkie relacje. Ponieważ chciał kontrolować wszystko,
doprowadzał do ustawicznej ucieczki w pozory: pozorna lojalność bez
przekonań była pozornie nagradzana produktami, które dzisiaj nas
denerwują lub śmieszą. Komunizm koncesjonował (kontrolował) wszystko:
prawdę historyczną i prawdę naukową, wolność przekonań i wychowanie,
wyjazdy zagraniczne i stanowiska, awanse i kariery. Krótko mówiąc,
kontrolował władzę i pieniądze, chleb i igrzyska. Komunizm sprytnie
upozorował się na dobroczyńcę, choć w gruncie rzeczy przypomina Nikodema
Dyzmę, który w istocie jest niedouczonym kłamcą, bezwzględnie wykorzystującym
ludzką naiwność. Jest zdolny do wszystkiego. Jest zdolny rozkochać
w sobie cudze żony, bawić się czyimś strachem, bez żenady przejąć
czyjś majątek, a nawet wynająć sprzedajnych oprychów, żeby skrytobójczo
zabili niewygodnego świadka. Nazywany wybawcą, tworzy wrażenie kogoś
opatrznościowego. Ale na szczęście nie dla wszystkich. Poznaje się
na nim ktoś, kto uchodzi za nienormalnego - jedyny normalny, który
nie da się ogłupić bałamutnej grze pozorów. Zdemaskowany Dyzma na
końcu bankrutuje, padając ofiarą wszystkich swoich wewnętrznych słabości.
Książka Tadeusza Dołęgi-Mostowicza, a potem film, zostały
odebrane przez większość jako komedia, ale przecież to tragedia ludzi,
którzy złożyli swoją nadzieję tam, gdzie nie powinni, gdzie logika
nakazywałaby daleko idącą roztropność. Czy należy się dziwić, że
kariera Dyzmy znajduje swoje kolejne wcielenia, i to bynajmniej nie
na zasadzie wyjątku, lecz reguły? Że powtarza się w kolejnych figurach
ministrów, prezesów, radnych, urzędników i domorosłych biznesmenów?
Bynajmniej, przecież cieszą się zaufaniem wyborców. Czy należy się
dziwić, że korupcja, kłamstwo i sprzedajność triumfują? Bynajmniej,
przecież mają ciche przyzwolenie tych, którzy nie chodzą na wybory.
Czy należy się dziwić, że zwykłe chamstwo, tupet i arogancja stają
się domeną życia publicznego? Bynajmniej, przecież do takiej hucpy
komunizm wychował kilka pokoleń.
Zapytajmy wprost: Ilu Polaków żyje dzisiaj cudzym kosztem?
Ilu żyje z czyjegoś nierządu, z agencji towarzyskich, z pospolitego
świntuszenia? Ilu Polaków żyje z handlu narkotykami, z przemytu,
z rozpijania nieletnich, z rozbudzania w kimś najgorszych instynktów
i słabości? Ilu Polaków żyje z przemytu, z łapówek, z koncesji, z
obsługi publicznych pieniędzy? Ilu Polaków żyje z rabunkowej prywatyzacji,
z zamierzonej upadłości, z pozorowanych przetargów i niepłacenia
podatków? Ilu Polaków tworzy szarą strefę? Ilu Polaków żyje z układów
rodzinnych i koterii? Ilu Polaków żyje ze słabości chorego państwa,
z niewydolności prawa i zwykłego konformizmu? Ilu Polaków żyje z
obojętności, bezradności i nieświadomości swoich bliźnich? Oto prawdziwa "
ohyda spustoszenia", którą komunizm zostawił po sobie w wielu z nas
- choć nie w każdym. Dla tak zdemoralizowanych ludzi wolność stała
się raczej pokuszeniem i prowokacją niż wyzwaniem. Oto lista naszych
grzechów życia wspólnego, znacznie dłuższa od tej, którą zauważył
Gandhi. Może więc w nadchodzących wyborach zadamy sobie pytanie,
czy szukamy dla siebie i swoich bliźnich Mahatmy Gandhiego, czy Nikodema
Dyzmy?
Jeszcze jedno. Prezydent ostatnio, przepraszając inny
naród za Jedwabne, powiedział, że Polacy zostali skonfrontowani z
drugą (gorszą) twarzą swoich zachowań. Dlaczego nikt tak publicznie
i tak ceremonialnie nie przeprasza Polaków za komunizm, którego był
współtwórcą i pupilem? Przecież ofiarą jest cały naród, który jeszcze
długo będzie oglądał "ohydę spustoszenia" w sobie samym! Zdemontowaliśmy
fasadę systemu, pozostała cała nieciekawa reszta. W tym miejscu można
parafrazować wypowiedź Winstona Churchilla po pierwszym zwycięstwie
Anglików nad Rommlem - "lisem pustyni": "To nie jest koniec, to nawet
nie jest początek końca, to jest dopiero koniec początku".
Pomóż w rozwoju naszego portalu