Cała sztuka polegała na tym, by po krótkim rozbiegu odbić się od samego brzegu skarpy i poszybować jak najwyżej, a w szczytowym momencie lotu wygiąć się do tyłu, zawisnąć na ułamek
sekundy w powietrzu i wpaść cicho do wody, jak ryba - nie robiąc prawie plusku ani kolistych fal na powierzchni starej rzeki. Tomek potrafił tak robić. Rzeka była jego drugim domem.
Tu spędzał każdą wolną chwilę dzieciństwa i wczesnej młodości.
Sentyment do szarej ciszy unoszącej się nad ciągle płynącą, a jednak tą samą rzeką, pozostał w nim nawet wtedy, gdy rozpoczął studia w dalekim mieście. I choć
porywał go teraz inny nurt: nauki, pracy, nowych kolegów, przyjaciół, miłości, sukcesów i porażek, to tym bardziej odczuwał potrzebę zanurzenia się w kojących wodach swojej rzeki.
Każde wakacje spędzał nad wodą; już nie sam, ale z kolegami, gitarą i tym, co takie naturalne dla wszystkich prawie studentów: nieustającym gwarem, zabawą i poszukiwaniem
wrażeń. Byli młodzi, pełni energii i niewyczerpanego entuzjazmu. Życie stało przed nimi otworem, czekając tylko na realizację planów. Wystarczyło wstać i sięgnąć po przyszłość ręką.
Wydawała się tak bliska, a nieosiągalna zarazem, jak nęcący tajemnicą drugi brzeg. Czuli to szczególnie wieczorami, przy ognisku, gdy zahipnotyzowani ogniem wpatrywali się w czarny
grzbiet przeciwległego brzegu. Pomiędzy nimi, między pragnieniem i realizacją toczyła niestrudzenie swoje szare wody stara rzeka.
Późnym popołudniem, kiedy słońce nagrzało wodę, grupa przyjaciół postanowiła się wykąpać. Przebywali tu kilka dni i znudziło im się już zwykłe pływanie. Następnego dnia kończyły się wakacje,
więc chcieli, aby ostatni wieczór był niezwykły. Ekscytujące wydawały im się skoki z wysokiej skarpy na zakolu rzeki. Woda wyrwała tu głęboką jamę, ale mimo to kilku kolegów chciało przed skakaniem
wybadać jeszcze grunt i głębokość wody. Tomek śmiał się z ich ostrożności i nazwał tchórzami. Znał rzekę jak własną kieszeń, nie mogła zrobić mu krzywdy. Nie bacząc na
nikogo, wziął krótki rozbieg, odbił się od brzegu skarpy, poszybował w powietrzu, zawisł na chwilę w blasku zachodzącego słońca i runął jak pocisk w czarną
toń. Nikt prawie nie usłyszał pluśnięcia, ani nie zobaczył kolistych fal na wodzie. Wszyscy zastygli wpatrzeni w pomarszczone oblicze rzeki, a ta płynęła obojętnie i leniwie
jak zwykle. Nic nie zakłócało jej biegu. Napięcie wzrastało, kilku młodzieńców chciało już rzucać się na ratunek, gdy nagle, daleko, prawie przy drugim brzegu, wynurzyła się głowa i triumfalnie
wzniesiona ręka Tomka. Na brzegu rozległy się krzyki, oklaski i gwizdy. Grupa studentów rzuciła się do wody...
Wakacje żegnano hucznie. Niestety nie obyło się bez alkoholu. Do wody skakano często, ale coraz mniej widzów zwracało na to uwagę. Nikt nie skakał tak jak Tomek, nikt nie potrafił z taką
gracją wpadać do ciepłej wody odbijającej srebrny blask księżyca i czerwone języki ogniska. Nurkując, miało się wrażenie, że pływa się w zmieszanych ze sobą żywiołach,
które na ten jeden wieczór postanowiły dać z siebie to, co najpiękniejsze, by uradować młode serca niosące w sobie żar ognia, szlachetność księżyca i bezmiar wód. Tomek
właśnie skoczył, objęła go woda i nagle ujrzał ogień... Ostatnią rzeczą jaką zapamiętał, było własne zdziwienie, dlaczego płonął on na dnie starej rzeki...
To zdziwienie i czerwień wciąż płonąca pod powiekami mieszały się z narastającym, równomiernym syczeniem idealnie zsynchronizowanym z oddechem Tomka. Kiedy sobie to
uświadomił, powoli otworzył piekące oczy. Leżał w białym pokoju. Trwało chwilę, zanim rozpoznał w nim szpitalną salę. Posykiwanie dochodziło ze stojącej obok maszyny.
Czuł w gardle jakiś przedmiot, a kątem oka dostrzegał podnoszącą się i opadającą harmonijkę. Chciał na nią spojrzeć, ale nie mógł. A może mógł, ale tak naprawdę
nie chciał? Nagle owładnęło nim uczucie, że może wstać i odejść stąd, ale zostanie, bo nic mu się nie chce. Włosy stanęły mu dęba, bo podświadomie poczuł, że jest zupełnie odwrotnie.
Zapadł w niby-sen, koszmar, z którego bezskutecznie próbował się obudzić. Przewalała się nad nim rzeka, ciepła woda - ostatnia rzecz, jaką poczuł na swym ciele i ten
niezwykły ogień, twardy jak kamieniste dno, które powinno być kilka metrów głębiej. Uderzająca go czerwień była tak realna, że czuł wręcz, jak nim rzuca. Ale były to tylko gwałtowne powroty świadomości,
które pozwalały mu dostrzec załamanych rodziców i lekarzy rozkładających bezradnie ręce. Ta świadomość wracała coraz częściej i niosła ze sobą coraz bardziej bolesną prawdę,
że nic już nie będzie takie jak kiedyś.
Tomka poznałem, gdy mógł już poruszać głową i w miarę samodzielnie oddychać. Gdybym napisał, że pogodził się z losem, byłoby to bardzo przesadzone. On po prostu wiedział, w jakim
stanie się znalazł i w jakim pozostanie do końca życia. Miał w sobie niezwykły spokój, ale cenę, jaką za niego zapłacił, słychać było nawet w głosie:
"Na tym łóżku po raz pierwszy w życiu się modliłem. Była to modlitwa przekleństwa i błagania o śmierć. Ciskałem ją w niemą otchłań, wciąż mając nadzieję,
że moja złość rozsierdzi gniew Boga, który zabierze mnie stąd i strąci choćby do piekła - już ono było lepsze niż życie w takim stanie. Przeklinałem siebie, kolegów, którzy nie od
razu zorientowali się, że za długo nie wypływam na powierzchnię, tego, który udzielił mi pierwszej pomocy, lekarzy - za to, że udało im się przywrócić mnie do życia, a nawet
rodziców, bo przez trzy dni, kiedy byłem w śpiączce, nie odstępowali od łóżka. Złość owładnęła mną tak, że stałem się samą złością, złem i nienawiścią. I leżąc tak, nie
mogąc ruszyć choćby palcem, a równocześnie przeklinając ich wszystkich, uświadomiłem sobie nagle, jak bezsilne jest zło, jak w swej bezradności wsiąka we mnie, zabijając
nie ciało (ono jest już martwe), ale ducha. Rzeka zabrała mi wszystko, powinienem nie istnieć, a jednak nadal jestem sobą. Ona też wciąż płynie, a odkąd pamiętam, jest taka sama.
Zamknięty na doznania fizyczne wzbraniałem się długo przed otwarciem na Boga. Nie chciałem być jednym z tych nieszczęśników, którzy dopiero gdy wszystko im się zawali, znajdują nagle drogę
do Kościoła, by potem równie szybko z niej zejść... I choć wzbraniałem się, to On czekał cierpliwie i w końcu zwyciężył. Łóżko stało się moją szkolną ławką, w której
chłonąłem jak nigdy kolejne katechezy. Stało się najwspanialszym konfesjonałem łez i nawrócenia. To tu, chyba po raz pierwszy zupełnie świadomie i z wielkim pragnieniem przyjąłem
Go w Najświętszym Sakramencie. Leżałem potem tak mocny, tak świadomy, że zdawało mi się, że paraliż nie jest już paraliżem, ale oczyszczającym doznaniem, które otworzyło mnie na sprawy do tej
pory nieznane, ukryte i nagle odnalezione. To jak powrót do domu. Odkryłem też drugiego człowieka: przyszedł kapelan szpitala, ludzie z duszpasterstwa akademickiego. Nie byłem już
sam, nie byłem pożałowania godnym wrakiem człowieka.
Kiedyś miałem wielkie plany na życie. Wszyscy wokoło mówili, że trzeba takie mieć, by być kimś w świecie. Przerażały mnie one, były jak nieznany, czarny, przeciwny brzeg rzeki. Dzisiaj
już się nie boję. Mój kres, mój drugi brzeg jest jasny i wyraźny. Tak bardzo pragnę tam się znaleźć, ale mam jeszcze do wykonania misję. Jak prorok Jonasz w rybie, tak ja spędziłem
trzy dni w śpiączce. Otworzyły mi się oczy i czuję, że muszę podzielić się tym z innymi. Między mną a drugim, jasnym brzegiem płynie wciąż różnobarwna, wartka
rzeka zagonionych ludzi. Płyną szybko w nieznanym kierunku, sami nie wiedząc dlaczego i w jakim celu. Jestem tu po to, aby swoim nieruchomym ciałem krzyczeć do nich: "Zatrzymajcie
się! Jest dla nas drugi brzeg!".
Tomek zmęczony sprawiającym mu trudność mówieniem zamilkł i odwrócił głowę. W jego szarych oczach był spokój i siła starej rzeki.
Pomóż w rozwoju naszego portalu