Jak co roku, w przeciwieństwie do zimy, która zawsze zaskakuje drogowców, walentynki nie zaskoczyły, przynajmniej mnie, niczym szczególnym. Było mnóstwo czerwonych serduszek, sprzedawcy kartek zacierali z uciechy ręce, kilka par spędziło zapewne miły wieczór, a cała reszta była skazana na romantyczne filmy w telewizji (w najlepszym wypadku były to komedie). Nie mam nic przeciwko walentynkom, to miły zwyczaj, żeby chociaż raz w roku głośno przyznać się do miłości i uświadomić sobie, że ona naprawdę istnieje. Chociaż niekoniecznie musi być ubrana w czerwoną bieliznę. Ta prawdziwa miłość nosi na sobie zazwyczaj fartuch szarej codzienności i to właśnie w nim jest najpiękniejsza. Czasem bywa zwykła i tak mało widoczna, że często nawet ci, u których ona mieszka, nawet od wielu, wielu lat, nie zauważają jej. Zazwyczaj uważana jest za krzyż, za skaranie Boskie itp. I chyba faktycznie najlepszą przyjaciółką miłości jest cierpienie. Za miłością tęsknimy, oczekujemy, o cierpieniu najchętniej zapomnielibyśmy, że w ogóle istnieje.
Ale te przyjaciółki to papużki nierozłączki. Przyjmując jedną, musimy wpuścić do swojego życia także i drugą. A może droga do miłości wiedzie tylko i wyłącznie przez cierpienie...? Chrześcijańska droga do Boga, czyli do pełni miłości, do zjednoczenia z Nim, wiedzie, według nauki św. Jana od Krzyża, przez kolejne ciemne noce Duszy i Ducha. One mają nas oczyścić i przygotować na ostateczne spotkanie z Nim. Każde dobrze przeżyte cierpienie jest więc małym krokiem w kierunku największego szczęścia. Podobnie jest w relacji z drugim człowiekiem. Ta miłość również zawsze jest drogą, na której spotykamy różne przeszkody: potykamy się, upadamy, zawodzimy, zdradzamy i czujemy się zdradzeni. Możemy poddać się, przestać wierzyć w ludzi i miłość, możemy także, poprzez trud przebaczenia, kochać jeszcze mocniej. Łatwo powiedzieć czy napisać, trudniej kochać i cierpieć, ale zawsze powinniśmy pamiętać, że przecież najpiękniejsza miłość przyszła do człowieka z drzewa Krzyża.
Pomóż w rozwoju naszego portalu