1 marca br. minęły dwa lata od śmierci mgr Heleny Kosiny -
wieloletniej nauczycielki w Gimnazjum i Liceum Męskim, a następnie
w Państwowym Liceum Pedagogicznym w Sanoku. Przeżyła prawie cały
XX wiek. Najpiękniejsze lata swego życia poświęciła młodzieży. Nestorka
harcerstwa w Sanoku, organizatorka tajnego nauczania w czasie okupacji
hitlerowskiej, niestrudzona rzeźbiarka charakterów przyszłych pokoleń
nauczycieli. Przez ponad 40 lat całkowicie ociemniała, dotknięta
dodatkowymi cierpieniami - do końca swojego 100-letniego życia zachowała
wewnętrzną pogodę ducha. Świat ciemności, w jakim się pogrążyła stał
się dla niej rozkwitem duchowym. "Musiałam stracić wzrok, abym mogła
widzieć głębiej, i za to nie przestaję codziennie Panu Bogu dziękować"
- wyznała młodemu kapłanowi. W książce Przez Krzyż... do Nieba (wspomnienia
- praca zbiorowa pod red. E. Oklejewicz, Sanok, 2000/2001 r.) tak
charakteryzuje zmarłą Helenę jej długoletni spowiednik: "Pełna głębokiej
wiary, miłująca całym sercem Boga i wszystkich ludzi, szczera, ofiarna,
wdzięczna za każdy gest okazywanej życzliwości, pozostanie na zawsze
w mojej pamięci jako najpiękniejszy wzór człowieka, prawdziwego dziecka
Bożego" (ks. K. Pyś).
Pani Profesor - tak zwracałyśmy się do mgr Heleny Kosiny
- ja i moje młodziutkie, bo niespełna 14-letnie wówczas koleżanki.
Nie byłam jej uczennicą w dosłownym tego słowa znaczeniu. Skąd zatem
ją znałam?
Po ukończeniu 7-klasowej szkoły podstawowej trafiłam
do oddziału A (były tylko dwa oddziały) Liceum Żeńskiego w Sanoku,
gdzie wieloletnim dyrektorem była dr Zofia Skołozdro. Wychowawczynią
naszej klasy była lwowianka - polonistka o ogromnej wiedzy, talencie
pedagogicznym i pracowitości - mgr Jadwiga Kubrakiewicz. Na jednej
z pierwszych lekcji wychowawczych opowiedziała nam o swojej przyjaciółce,
również polonistce, profesor Helenie Kosinie. Od niej dowiedziałyśmy
się, że profesor Helena Kosina pochodziła z rodziny szlacheckiej.
Była najmłodszą z rodzeństwa i jedyną dziewczyną pośród kilku braci.
W dzieciństwie, przez pewien czas mieszkali w Wiedniu. Ukończyła
polonistykę na uniwersytecie. Szkoły wyższe ukończyli również jej
bracia. Druga wojna światowa zaciążyła na jej życiu. Tuż przed ślubem
zginął jej narzeczony, a bracia, ci których wojna nie pozbawiła życia
- wyemigrowali.
Dowiedziałyśmy się, że była harcerką, bardzo lubianą
przez młodzież. Uczyła w szkole średniej. Stopniowo traciła wzrok.
Mimo kolejnych, bardzo trudnych i bolesnych operacji, jakim się poddawała,
nie udało się zahamować choroby i wzrok utraciła zupełnie.
Aby mogła funkcjonować w swoim mieszkaniu, potrzebna
jej była pomoc nie tylko sióstr PCK, ale także trzeba było jej poczytać,
napisać list czy zrobić zakupy itp. Nie trzeba wielkiej wyobraźni,
by uprzytomnić sobie, czym dla wszechstronnie wykształconej osoby
był brak kontaktu z ludźmi, z literaturą.
Byłam jedną z kilku dziewcząt z naszej klasy, które bez
wahania zgłosiły się do pomocy. Trochę bałam się pierwszego spotkania.
Nieduża, drobna, z niemodnymi dziś warkoczami, impulsywna, z nie
najlepszą dykcją, obawiałam się, że te moje wady mogą drażnić subtelne
ucho polonisty.
Do drzwi małego blokowego mieszkania na pierwszym piętrze
należało dwa razy zadzwonić. Po dłuższej chwili drzwi otworzyła mi
szczupła i dość wysoka pani, ze szpakowatymi, półdługimi włosami,
miękko układającymi się wokół pociągłej i sympatycznej twarzy. Ku
mojemu zaskoczeniu "patrzyła" na mnie pięknymi dużymi ciemno-brązowymi
oczami uśmiechając się ciepło. Ten niezwykły, jakby lekko zażenowany
uśmiech wydawał się rozświetlać całą twarz. Wtedy jeszcze nie sprawiała
wrażenia osoby niewidzącej. Zwracała twarz w kierunku mówiącego i
stąd wrażenie, że patrzyła na rozmówcę.
Z osłupienia wyrwał mnie jej dźwięczny i melodyjny głos
zapraszający do wejścia. Pani Profesor, z lekko wyciągniętymi rękami,
poruszała się dość sprawnie po niewielkim mieszkaniu złożonym z jednego
pokoju, maleńkiego korytarzyka, łazienki i małej kuchni (kuchnię
zajmowała mieszkająca z nią kuzynka Hania).
Gdy się przedstawiłam, Pani Profesor za moją zgodą przesunęła
ręką po mojej twarzy. Serdeczne i życzliwe powitanie, chwila rozmowy,
pozwoliły mi "odtajać". Oczywiście zostałam poczęstowana herbatką
i ciasteczkami. Pani Profesor opisała mi dokładnie, co gdzie leży.
Każdy przedmiot musiał mieć swoje ściśle określone miejsce. Szybko
to sobie przyswoiłam i czułam się jak domownik.
Odtąd już, w miarę regularnie, przychodziłam w ustalonych
dla mnie dniach i godzinach wiedząc, że Pani Profesor na mnie czeka.
Przychodziło wiele osób - koleżanki, przyjaciele, znajomi, jak profesor
Jadwiga Kubrakiewicz, Jadwiga Zaleska, Stanisława Beksińska - "Stasia",
jak o niej mówiła Pani Profesor. Mądra, dobra, prostolinijna, bardzo
jej pomagała i wspierała. Były ogromnie ze sobą zżyte.
Dom Beksińskich - rodzinny dom słynnego malarza Zdzisława
Beksińskiego - parterowy, duży, nieco mroczny, z pięknym ogrodem
schodzącym za budynkiem w kierunku potoka, położony był w sąsiedztwie
bloku, w którym mieszkała Pani Profesor. Do tego ogrodu zabierała
czasem swoją przyjaciółkę pani Beksińska. Biegałam do niej po książki
czy czasopisma dla Pani Profesor.
Do Pani Profesor przychodziły koleżanki oraz jej dawne
uczennice. Zapamiętałam Marię Lisowską, Ewę Oklejewicz, o której
zawsze ciepło mówiła, Kamę Jayko i "Elżunię" - czyli Elżbietę Szumilas.
Profesor Elżbieta Szumilas, w zasadzie podobnie jak ja,
była uczennicą Jadwigi Kubrakiewicz, z nieco wcześniejszego rocznika.
To ona dzielnie, z dużym poświęceniem i do końca pomagała i wspierała
Panią Profesor nie tylko duchowo. Pamiętam energiczną, słusznego
wzrostu panią Dziduszkową i zawsze uśmiechniętą panią Błażową, które
gotowały i przynosiły obiady.
Inne panie, których nazwisk już nie pamiętam, odprowadzały
Panią Profesor do kościoła, ja - sporadycznie. Każda z nas miała
określoną funkcję, określony dzień i godzinę. Moja rola polegała
przede wszystkim na pisaniu listów, robieniu zakupów w sklepie naprzeciwko
czy w aptece, przekazywaniu informacji, książek, czasopism, czytaniu.
Chodziłyśmy czasem na spacery. Lubiłam te spacery...
Pani Profesor nie zabierała białej laski. Szła lekko wsparta na mojej
lewej ręce i należało ją tylko uprzedzać o nierównościach terenu.
Czasem, gdy przychodziłam, a było jej szczególnie ciężko, prosiła: "
Danuśka" (tak mnie, moim drugim imieniem na użytek domowników nazywała),
weź Pismo Święte z etażerki. Otwierała je na chybił-trafił i prosiła
o przeczytanie odpowiedniego fragmentu.
Listy najczęściej pisała sama. Pisała ukosem w poprzek
kartki. Ja patrzyłam i miałam za zadanie ustawianie jej ręki tak,
by zachować odległości pomiędzy wierszami. Listy adresowałam i wysyłałam.
Pani Profesor prowadziła rozległą korespondencję, bo
adresat - jak tłumaczyła - ma kłopoty i należało go jak nie wesprzeć
i pocieszyć, to przynajmniej zapewnić o wstawiennictwie do Pana Boga
przez modlitwę. Wiele spraw faktycznie załatwiała. Pisała do właściwej
kompetentnej osoby, jej znanej, by pomogła potrzebującemu bądź dotkniętemu
nieszczęściem.
Ze swojej bardzo skromnej renty wysyłała pieniądze studentom,
których znała jako uczniów, choć już nie swoich. Wiem, bo te listy
z pieniędzmi wysyłałam. Wspomagała organizacje charytatywne.
Tak się złożyło, że spośród kilku dziewczyn, które w
ósmej (wówczas licealnej) klasie zgłosiły się do pomocy, po czterech
latach tylko ja pozostałam. Odwiedzałam Panią Profesor w czasie pięciu
lat studiów, w wakacje i ferie a także później, gdy zaczęłam pracować
i założyłam rodzinę - niestety, coraz rzadziej.
Przychodziłam nie z poczucia obowiązku. Chciałam i lubiłam
tam przychodzić. To był mój azyl. Nieraz żartowałam, że jest to jedyne
miejsce na ziemi, gdzie czas się zatrzymuje. Wygląd zewnętrzny Pani
Profesor przez dłuższy czas jakby się nie zmieniał. Oczy tylko utraciły
dawny blask. Miała świetną pamięć. Śmiejąc się mówiła, że chyba dodatkowa
klapka w mózgu jej się otworzyła, bo doskonale pamięta adresy i numery
telefonów. Znała i pamiętała imiona wszystkich moich bliskich i pewnie
nawet daty urodzenia moich dzieci.
Wspaniale było mieć świadomość, że zawsze mogę stanąć
przed jej drzwiami i po dwu krótkich dzwonkach te drzwi się otworzą.
Bardzo gościnna, zaraz na wstępie polecała: wstaw czajnik
na maszynkę, wiesz, gdzie są szklanki. Zrób sobie i mnie herbaty (
dla niej w porcelanowym kubeczku z uchem), tu są ciasteczka... Zawsze
miała coś słodkiego dla gości. Dzieliła się wszystkim. Siadywała
w foteliku z oparciem przy owalnym stoliku, ja naprzeciw i popijając
herbatę rozmawiałyśmy - o wszystkim... Wiedziała o mnie niemal wszystko.
Dzieliło nas prawie pół wieku, a rozmawiało się z nią jak z koleżanką.
Subtelna i taktowna była tak młoda w swoich poglądach. Nie było tematów "
tabu". Nie narzucała swych opinii czy poglądów, ale swoje racje spokojnie,
rzeczowo przedstawiała.
Nie sądzę, aby ktokolwiek odważył się ją okłamać, choć
zapewne byłaby ostatnią osobą, której można by się bać. Nie snuła
wspomnień. Nie lubiła mówić o sobie. Czasem tylko, mimochodem, przytaczała
jakiś fragment wspomnień z przeszłości. Bardziej znałam jej bieżące
życie i osoby, z którymi miała kontakt.
Wiem, że bardzo kochała swego bratanka Pawła Kosinę i
jego rodzinę. Traktowała go jak syna. Cieszyły ją bardzo jego sukcesy,
martwiły problemy, od których wszak nikt wolnym nie jest...
Ona - głęboko wierząca, wcale nie potępiała ateistów
czy ludzi innych przekonań. Mówiła tylko, że trzeba się za nich modlić,
a to Bóg ich osądzi. W ogóle nie pamiętam, by kogokolwiek potępiała.
Ogromnie tolerancyjna, ale i jednoznaczna w swych poglądach, w trakcie
spokojnej rozmowy czy dyskusji potrafiła naprowadzić na właściwy
tok myślenia.
Pani Profesor nigdy nie podnosiła głosu, nie strofowała.
Nie widziałam jej okazującej zirytowanie. Miała ogromne poczucie
humoru i żartowała przede wszystkim z siebie.
Kiedyś rozmawiałyśmy o malarstwie Zdzisława Beksińskiego.
Przyznała, że to wielki artysta, ale czy musi takie okropieństwa
malować? I chyba go nawet o to zapytała.
Śmiejąc się opowiadała, jak szła, prawdopodobnie na spacer,
w towarzystwie Zdzisława Beksińskiego i zapewne jego matki: "Mijaliśmy
kościół, no to powiedziałam: Zdzichu, a teraz odwróć się, bo ja przed
kościołem muszę się przeżegnać - i przeżegnałam się". Teraz nie pamiętam
jak zareagował sławny dziś malarz, ale zapewne nie złością, bo było
to miłe dla Pani Profesor wspomnienie.
Pani Profesor sprawiała wrażenie osoby pogodnej i wręcz
radosnej, ale dobrze wiem, że było jej nieraz bardzo ciężko. Czasem
zastawałam ją taką znużoną, usiłującą opanować przygnębienie. Mówiła,
że przez kilka godzin szukała czegoś, co było w zasięgu ręki, poparzyła
się, gdy usiłowała sama rozpalić w piecu kaflowym. Zawsze wówczas
polecała te swoje bolesne doświadczenia Panu Bogu. Twierdziła, że
gdyby nie głęboka wiara - nie zdołałaby tego wszystkiego udźwignąć.
Sprawiała wrażenie osoby kruchej i delikatnej, damy w
każdym calu i taką była. Była zarazem bezpośrednia, skromna, uczciwa
i niezakłamana. Gdy zapytałam, jak to możliwe, że zachowuje tyle
pogody, życzliwości i humoru, odpowiedziała pytaniem: jak sądzisz,
czy gdybym była zgorzkniała i posępna, ktoś by mnie chciał odwiedzać?
A zatem był to jej sposób na życie. Przy każdej okazji podkreślała
swoją wdzięczność za najdrobniejszą nawet przysługę. Mnie to wprawiało
w zażenowanie. Jakiż to był wysiłek dla mnie, młodej i zdrowej, w
relacji do jej niemal heroicznego zmagania się z codziennymi problemami
o zachowanie godności ludzkiej.
Obcowanie z Panią Profesor, jej postawa, zmuszała do
spojrzenia na własne, nieraz banalne problemy z innej perspektywy.
Już na początku naszej znajomości wiedziałam - a teraz
jestem o tym przekonana, że to nie ja jej, ale ona mnie bardziej
była potrzebna i pomogła w życiu. To ona uczyła mnie zauważać u ludzi
najpierw ich zalety, potem wady, życzliwego spojrzenia na bliźniego,
umiejętności wybaczania ludziom, dystansu do spraw drobnych, pomocy
słabym i skrzywdzonym. Jej postawa dowodziła, że można i warto takim
być. Uważam się za jej wychowankę. Była mi przyjacielem i chyba trochę
mi matkowała. Tak wiele jej zawdzięczam. Starałam się jej nie zawieść.
Choć nieco przerażał ją mój zawód, chyba była ze mnie dumna. Wierzyła,
że mogę pomagać ludziom. To niesłychane, że mimo uczuciowego związku
z Profesor Heleną Kosiną, bliskich, niemal rodzinnych kontaktów,
nawet w myślach nazywam ją Panią Profesor i jest w tym wielki szacunek.
Zdaję sobie sprawę, że to co napisałam brzmi wręcz nieprawdopodobnie,
ale i ja do tej pory nie mogę pojąć, jak to możliwe, że nie mogę
przytoczyć żadnej wady, którą można by jej przypisać.
Ze zdjęcia darowanego mi przez sędziego Pawła Kosinę "
patrzy" na mnie Pani Profesor, pogodna i uśmiechnięta, jakby powtarzała: "
Pamiętaj, ludzie nie są źli, tylko słabi i zagubieni i należy się
za nich modlić".
Tak bardzo chciałoby się wierzyć, że miała rację.
Uczniowie i Przyjaciele prof. Heleny Kosiny przygotowują
drugie wydanie wspomnień o świątobliwej Nauczycielce: Przez Krzyż...
do Nieba. Zapraszają więc wszystkich wychowanków, przyjaciół i znajomych
a także Czytelników Niedzieli o napisanie swoich refleksji o życiu
i działalności wychowawczej Zmarłej. Będziemy też wdzięczni za recenzje
i uwagi dotyczące publikacji o śp. prof. H. Kosinie.
Wypowiedzi należy kierować pod adresem: E. Oklejewicz,
ul. Kościuszki 22, 37-500 Sanok lub ks. Br. Żołnierczyk, ul. Kapitulna
2, 37-700 Przemyśl.
Pomóż w rozwoju naszego portalu