Jakiś czas temu w programie pierwszym Polskiego Radia przeprowadzono
wywiad z człowiekiem, który zajmuje drugie miejsce na liście najbogatszych
ludzi naszego kraju. Biznesmen oświadczył na wstępie, że już mu się
znudziło bycie tylko "maszynką do robienia pieniędzy". Ma w tej chwili
chyba około 60 lat.
Problem gromadzenia dóbr materialnych istniał od zawsze.
Biblia też poświęca mu niemało miejsca. Słowa stanowiące tytuł niniejszych
refleksji pochodzą z ostrzeżenia, które w pełnym sformułowaniu brzmi: "
Cóż pomoże człowiekowi, jeśli nawet cały świat pozyska, ale własną
duszę zatraci?" (Mk 8, 36).
Z ostrzeżenia tego nie wynika, że dobra doczesne są złe
same w sobie. Problem stanowi gromadzenie tego, co Biblia nazywa
mamoną. Pomnażanie bogactw tego świata jest tak absorbujące, że człowiek
nie jest w stanie zająć się zaspakajaniem swoich innych potrzeb,
zwłaszcza duchowych. Nie bardzo też potrafi wyznaczyć sobie celu,
po osiągnięciu którego przestanie zabiegać o dalsze gromadzenie materialnych
bogactw. Chęć czy żądza posiadania, prócz tego, że całkowicie pochłania,
nie daje się zaspokoić w pełni. Człowiek nie ma czasu na nic innego,
również i na troskę o to, żeby nie ponieść szkody na duszy.
Choć problem jest prastary, trzeba do niego wracać ciągle
na nowo, gdyż każdemu pokoleniu potrzebne są przestrogi nawiązujące
do słów Syna Człowieczego. Warunki społeczno-gospodarcze, w jakich
znalazła się nasza ojczyzna chyba wyjątkowo domagają się przypomnienia
tej części katechezy Jezusa. Nadarza się bowiem, w przekonaniu wielu
zwłaszcza młodych ludzi, niepowtarzalna szansa zrobienia kariery.
Niedawno proboszcz kilkunastotysięcznej parafii z obrzeży
dużego miasta oświadczył w ramach sprawozdania wizytacyjnego, że
z jedną trzecią swoich parafian nie ma żadnego kontaktu: nie ma ich
na niedzielnej Mszy św., nie życzą sobie spotkań z duszpasterzami
w ramach tzw. kolędy, ponieważ twierdzą, że zbyt późno wracają z
pracy. Są zajęci budowaniem albo wyposażaniem luksusowych domów,
otoczonych zazwyczaj murami, z napisem: "Uwaga, zły pies" lub: "Obiekt
strzeżony". Na weekendy wyjeżdżają w piątek po południu w góry, a
w lecie nad jeziora, gdzie miewają własne domki letniskowe. Stanowią
przedmiot zazdrości uboższych sąsiadów, z którymi przeważnie nie
utrzymują żadnych kontaktów. Czy tak naprawdę są szczęśliwi?
W fazie początkowej chyba tak, gdyż sukcesy, zwłaszcza
te wymierne, mają to do siebie, że upajają. Ale tak jest chyba do
czasu. Zwłaszcza gdy chodzi o małżeństwa bezdzietne, kiedy to bezdzietność
została spowodowana odkładaniem zamiaru posiadania dziecka na później,
gdy już osiągnie się odpowiedni status materialny. Owo "później"
okazuje się często jednak zbyt późne; w pięknym domu zaczyna się
odczuwać pustkę, a mozolne gromadzenie dóbr materialnych staje się
coraz bardziej bezsensowne. Weryfikuje się przestroga Jezusa: "Cóż
pomoże człowiekowi, jeśliby nawet cały świat posiadł...".
Powstaje pytanie natury głównie duszpasterskiej, choć
nie tylko. Jak można by przekonać tych ludzi, że naprawdę niewiele
człowiekowi przyjdzie z wzięcia w posiadanie nawet całego świata?
Chyba jedynie poprzez wskazywanie na przykłady ludzi, którzy już
do takiego wniosku doszli i publicznie przyznają się do tego, tak
jak ten zacytowany na początku niniejszych rozważań. Ich można chyba
uważać za autorytety w tej dziedzinie.
A teraz słów kilka o postawach ludzi, którzy szczęśliwie
doszli do wniosku, że nie można być jedynie maszyną do robienia pieniędzy.
Wielu spośród nich rzuca się w różne filantropie. Chwała im za to.
Muszą jednak pamiętać, że w ten sposób niebezpieczeństwa nie da się
zażegnać całkowicie. Od dawna są znane różne formy tzw. filantropii
iluzorycznej. Czyniący dobrze przychodzą, co prawda, z pomocą znajdującym
się w potrzebie, ale główny, choć nieco skrywany cel ich działalności
jest inny: chodzi im przede wszystkim o poprawę własnego samopoczucia.
Wygląda to trochę tak, jakby sobie powiedzieli: nagromadziłem już
niemało dóbr tego świata, ale ponieważ nie przynosi mi to szczęścia,
zabiorę się do poprawiania mojego wnętrza, czyli złego samopoczucia.
I znów doświadczenie ludzi, którzy tę drogę już przeszli,
wykazuje, że radykalna poprawa ostatecznie nie nastąpiła. Ciągle
w naszym wnętrzu czegoś nie dostaje? Dlaczego? Chyba głównie dlatego,
że nie dokonało się jeszcze zasadnicze przeorientowanie na drugiego
człowieka. Gromadzący dobra tego świata, a potem je rozdzielający
dla lepszego samopoczucia ciągle byli zainteresowani przede wszystkim,
jeśli nie wyłącznie, samymi sobą.
Okazuje się, że wszelkie formy troski o siebie samego,
żeby nie powiedzieć, że wręcz egoizmu, nie dają szczęścia. Mistrzowie
życia duchowego stwierdzają, że nawet świętość nie dzielona z innymi
też nie jest źródłem szczęścia. Św. Paweł naprawdę miał rację kiedy
mówił: "Jedni drugich ciężary noście" (Ga 6, 2) albo "W rzeczywistości
nikt z nas ani nie żyje, ani nie umiera dla siebie samego" (Rz 14,
2).
Dotknęliśmy w tych rozważaniach problemu poszukiwania
ludzkiego szczęścia. Opowiedzieliśmy się zdecydowanie za prymatem "
być" nad "mieć". Ale są tacy, którzy mówią: żeby być, trzeba mieć.
I to jest prawda; do godnego bycia człowiekiem konieczne jest posiadanie
minimum środków materialnych. Wszystko, jak widać, sprowadza się
jednak do tego, co się rozumie przez "być" i "mieć". "Być" po chrześcijańsku
- to żyć w ustawicznej świadomości, że Bóg patrzy na nas, "mieć"
zaś - to być gotowym dzielić się wszystkim z bliźnimi. Wówczas posiadanie
nawet znikomej cząstki tego świata będzie stanowić pomoc w osiągnięciu
zbawienia.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
