W wielu polskich klasztorach podczas okupacji ukrywano dzieci pochodzenia żydowskiego, ratując je w ten sposób przed zagładą. W czasie wojny żadne zgromadzenie, z oczywistych względów, nie prowadziło ewidencji osób, które trzeba było ukrywać. Obecnie wielu uczestników tamtych wydarzeń już nie żyje. Dlatego też historyk czy reporter pragnący dotrzeć do tych faktów napotyka wiele trudności. W pracy pt. "Żeńskie zgromadzenia zakonne w akcji ratowania dzieci żydowskich", która ukazała się w "Dziejach najnowszych", Rocznik XVIII, 1986, Ewa Kurek-Lesik pisze: "W czterdzieści lat po wojnie udało mi się znaleźć dowody na to, że w 35 czynnych żeńskich zgromadzeniach zakonnych ukrywano dzieci żydowskie. W 6 zgromadzeniach ślady prowadzonej akcji zostały jedynie w tradycji ustnej, niemożliwej do udokumentowania z powodu braku źródeł archiwalnych oraz śmierci sióstr, które w niej uczestniczyły. Ponadto, w 7 czynnych zgromadzeniach siostry ratowały Żydów dorosłych. Jak wspomniałam na wstępie, w okupowanej Polsce działały 74 czynne żeńskie zgromadzenia zakonne. Z powyższych obliczeń wynika, że 65% z nich uczestniczyło w akcji ratowania Żydów, zaś 58% ratowało dzieci żydowskie". Jednym z przykładów narażenia życia dla ratowania tych dzieci są siostry ze Zgromadzenia Służebnic Najświętszego Serca Jezusowego: Bernarda, Emilia i Ligoria, które podczas wojny w sierocińcu w Przemyślu ukrywały i w ten sposób uratowały 13 żydowskich dzieci. W dowód uznania za swoje poświęcenie zostały odznaczone medalem " Sprawiedliwy wśród Narodów Świata", przyznawanym przez Instytut Yad Vashem w Jerozolimie.
Pozszywane życiorysy
Najczęściej pisze do sióstr Marysia, która w 1948 r. wyjechała
do Izraela, ale wciąż powtarzała, że nie spocznie, dopóki nie zobaczy
swoich mateczek. historia sprawiła, że było to możliwe dopiero pod
koniec lat 80. Jej relacja oraz świadectwo s. Ligorii pomagają w
odtworzeniu wydarzeń sprzed 55 lat, chociaż nie jest to łatwe, bowiem
podczas wojny Siostry Sercanki nie prowadziły żadnej dokumentacji
dotyczącej ukrywanych dzieci.
Marysia pamięta, że w czasie wojny mieszkała z rodzicami
w getcie w Przemyślu. Ojciec chciał ją uratować za wszelką cenę.
Wyprowadzono ją z getta pod peleryną jakiejś pani, ktoś inny zaprowadził
ją do sióstr. Przełożona - s. Emilia powiedziała dziewczynce, że
tu zostanie. Marysia miała wtedy 10 lat. Szybko zorientowała się,
że wśród dzieci przebywających w sierocińcu jest jeszcze kilkoro
ukrywających się z tych samych co ona powodów. Byli tu już: Jadzia,
Stasio, Hanka, potem przyszła Baśka, Małgosia, Zosia, Edek, Józia,
Julek. Były też dzieci żydowskie nie z Przemyśla, jaką drogą trafiły
do sióstr - nie wiadomo. Marysia jeszcze po kilkudziesięciu latach
pamięta piekło getta oraz to, że u mateczek znalazła spokój i ciszę. "
Nie zapomnę tego nigdy, im byłam starsza, im więcej w dorosłym życiu
miałam kłopotów, tym lepiej rozumiałam, co mateczki dla mnie zrobiły.
Była nędza, było zimno, ale one potrafiły nas nakarmić i pocieszyć.
Dzieliły się tym, co miały, czasem na obiad zjadało się kartofle
z zalewą z marmolady, ale pod ich opieką czułam się bezpieczna. Plagą
były wszy. Siostry ciągle musiały czyścić nam głowy. Mimo tych warunków
starały się, byśmy mieli dobre słowo, a my wiedzieliśmy, że ktoś
nas kocha".
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Reklama
Koszmar okupacyjnej nocy
Rodzi się, oczywiście, pytanie, jak to się stało, że w czasie
gdy hitlerowska machina mająca na celu zagładę narodu żydowskiego
pracowała na pełnych obrotach, Siostrom Sercankom w Przemyślu udało
się ukryć gromadkę dzieci. Dom, w którym znajdował się sierociniec,
istnieje do dziś i znajduje się naprzeciwko kościoła parafialnego
Matki Bożej Nieustającej Pomocy. Sierociniec zorganizowała w 1943
r. przełożona - s. Emilia - Józefa Małkowska. Wspomina s. Ligoria: "
Nasz sierociniec mieścił się w Przemyślu przy ul. Mickiewicza 80.
Kierowane były do niego dzieci polskie, których rodzice zginęli w
czasie masowych w tamtym okresie napadów band na Wołyniu. Przełożona
spontanicznie wystąpiła z inicjatywą, by tym dzieciom pomóc. Sierociniec,
który powstał mniej więcej w połowie 1943 r., funkcjonował do zakończenia
wojny. S. Emilia już wtedy nie żyła, zmarła bowiem w kwietniu 1944
r.
Życie w wojennych warunkach było trudne. Nie było środków
dezynfekcyjnych, mydło robiłyśmy z tłuszczu padłych zwierząt, maść
na świerzb - także systemem gospodarczym, ciągle walczyłyśmy z robactwem.
W jaki sposób dzieci żydowskie dostawały się do sierocińca, nie wiedziałam,
bo Siostra Przełożona nikogo nie wtajemniczała w te sprawy. Tylko
o jednym chłopcu, Stasiu, wiem, że został wyniesiony z getta, kiedy
miał 18 miesięcy. Był obrzezany. Inne dzieci żydowskie miały od 4
do 15 lat. Starsze zdawały sobie sprawę ze swojej sytuacji, były
ostrożne, usuwały się między inne dzieci i dyskretnie czuwały nad
młodszymi z tej grupy. Być może znały się wcześniej, ale nie pytałam
ich nigdy o to. Dzieci były grzeczne i mimo ciężkich warunków nie
sprawiały kłopotów. Wszystkie - zarówno te pochodzenia polskiego,
jak i żydowskiego - miały już za sobą tragiczne przeżycia. Wśród
Polaków z Wołynia było na przykład troje dzieci, które patrzyły,
jak mordowano ich rodziców, był także chłopiec, który wiedział tylko,
że ma na imię Adam, bowiem z Wołynia uciekał z dziadkiem, który zmarł
w drodze."
W sierocińcu przebywało ok. 60 dzieci. Czuwały nad nimi
siostry: przełożona - s. Emilia, s. Ligoria, s. Bernarda i kandydatka
- s. Leokadia, która po wstąpieniu do Zgromadzenia przyjęła imię
Emilia (jak jej pierwsza przełożona). Siostry, tak samo jak dzieci,
cierpiały głód i chorowały na zapalenie płuc, czerwonkę i tyfus.
Tak jak dzieci były gryzione przez robactwo i tak jak one bały się.
Reklama
W duchu tolerancji
Na wypadek kontroli, niespodziewanych pytań, dzieci musiały umieć przeżegnać się, powiedzieć pacierz. Siostry uczyły je modlitw dla ich własnego bezpieczeństwa, ale nie wywierały żadnych religijnych nacisków. Podopieczni chodzili do znajdującego się po drugiej stronie ulicy kościoła, dzieci żydowskie, by się nie wyróżniać, chodziły także. Wspomina Marysia: "Siostra Ligoria wzięła mnie za rękę i powiedziała: ´Przeżegnaj się, ale nie musisz nic mówić´. Ja bardzo pragnęłam naśladować moje siostry i modliłam się wraz z nimi. Msze św., modlitwa, śpiew dawały mi poczucie, że Bóg nas chroni, że przeżyjemy. Była taka chwila, kiedy bardzo chciałam się ochrzcić, ale ksiądz powiedział: ´Twoi rodzice żyją, jak będziesz pełnoletnia, to zdecydujesz´. Również siostry pytane o sprawy religii wielokrotnie mówiły: ´Z biegiem lat zrobisz, co zechcesz´". Wspomina s. Ligoria: "Dzieci modliły się chętnie, szczególnie starsze dziewczynki. Kiedy w 1944 r. zbliżał się do nas front, kilka z nich pytało, czy mogą pójść do spowiedzi. Wyjaśniłam im, że nie mogą, ale razem modliłyśmy się gorąco".
Reklama
Dlaczego ratowały?
Siostry, ukrywając żydowskie dzieci, narażały swoje życie. Wydaje się jednak, że myśl o odmówieniu komuś przyprowadzającemu żydowskie dziecko z prośbą o ukrycie go nawet nie przychodziła im do głowy, nie umiały postąpić inaczej. Mówi s. Ligoria: "Nie mogłyśmy nie ratować życia, chociaż przeżywałyśmy godziny lęku, o których nie wie nikt. Był moment, kiedy wydawało mi się, że jesteśmy odkryte. Pewnego dnia pod dom zajechały 2 niemieckie wozy, Niemcy rozmawiali z jakimś mężczyzną, który pokazywał na nasz dom. Moja modlitwa wtedy była jednym krzykiem do Boga. Jednak po kilku minutach samochody odjechały, wszystko się uspokoiło. Myślę, że każda z nas lękała się w głębi duszy, ale na ten temat nigdy nie rozmawiałyśmy, tylko się modliłyśmy. Każda chyba czuła, że ratowanie tych dzieci to obowiązek sumienia".
Rozstanie
Po zakończeniu wojny po dzieci zaczęły się zgłaszać rodziny,
czasami rodzice, którzy przeżyli, czasami dalsi krewni. Wspomina
Marysia: "Pierwszy przyszedł do mnie brat z informacją, że rodzice
przeżyli, ukrywając się u jednych państwa w Przemyślu. Ale ja wcale
nie chciałam opuszczać sióstr, bo tu czułam się dobrze. W końcu jednak
trzeba było wrócić do rodziny. Moja mama wiele razy powtarzała, że
nikt by mnie lepiej nie wychował niż siostry". Rozstanie było bolesne
również dla innych dzieci. Wspomina s. Ligoria: "Rozłąkę bardzo przeżył
Stasio, który był ulubieńcem wszystkich, siostry i starsze dzieci
nosiły go na rękach. On nie chciał wracać do rodziny, płakał i krzyczał,
kiedy go zabierano. Jedna z dziewczynek - Hania, już po zakończeniu
wojny, została przeniesiona do Domu Dziecka Sióstr Opatrzności Bożej
w Przemyślu, bowiem nasz sierociniec został przekształcony w Dom
Dziecka dla chłopców. Zgłosił się po nią jakiś wujek. Nie chciała
do niego pójść. Miała wtedy 13 lat. Sprawa oparła się o sędziego
opiekuńczego, a ja zostałam wezwana w roli świadka. Hania powiedziała
wtedy, że nie chce pójść do wujka, że życie jej należy do tych, które
ją uratowały. Sprawa została rozstrzygnięta według pragnień dziecka.
Hania została u sióstr, a po kilku latach przyjęła chrzest". Kilkoro
z uratowanych dzieci gmina żydowska zabrała do swojego domu dziecka
w Przemyślu.
W godzinie rozstania nikt nie szukał wielkich słów. Dziś,
kiedy s. Emilia - ta, która w czasie wojny była nowicjuszką w przemyskim
domu - już nie żyje, s. Bernarda jest ciężko chora, a s. Ligoria
pełni posługę w Rzeszowie, równie trudno znaleźć słowa oceniające
to, czego siostry dokonały. Za podsumowanie wystarczą jednak z pewnością
słowa z listu napisanego przed wielu laty do s. Ligorii przez jedną
z uratowanych wychowanek: "Mam nadzieję, że jeszcze będę mogła objąć
te, które są dla mnie symbolem wszystkiego, co dobre i godne naśladowania,
symbolem ofiarności bez granic i miłości bliźniego."