Droga dwóch uczniów do Emaus jest doskonałą ilustracją życia człowieka. Szczególnie wtedy, gdy pojawiają się w nim załamanie, poczucie opuszczenia lub pokusa beznadziei czy rozpaczy. Każdy krok owych dwóch, który oddalał ich od Jerozolimy, w której Jezus poniósł śmierć - jakże okrutną i niezawinioną - był dla nich krokiem ku otchłani - ciążył niemiłosiernie… Prawdziwie była to dla nich droga przez mękę: „A myśmy się spodziewali…” (Łk 24,21).
Właśnie wtedy, w tym ich stopniowym schodzeniu ku pustce, zdarzyło się spotkanie z Wędrowcem, którego w swym liście apostolskim Mane nobiscum Domine Jan Paweł II określa jasnym promieniem, na nowo budzącym nadzieję. Te słowa Ojca Świętego stanowią osnowę kolejnego naszego zamyślenia wielkopostnego.
Jezus nie mógł pozostawić uczniów w takim momencie, nie mógł ich po prostu minąć - jak ci, którzy tak postąpili w znanej przypowieści Pana o miłosiernym Samarytaninie (por. Łk 10, 30-37), mimo że zauważyli przy drodze sponiewieranego przez zbójców człowieka. Któż bardziej był w potrzebie, jak nie oni, którym zawaliło się całe życie? Przecież ich zadaniem jako uczniów Chrystusa było rozgłaszanie Ewangelii aż po krańce świata. A tu nagle co się stało? Uciekają. Tak, jakby chcieli być jak najdalej od miejsca, gdzie - w ich przekonaniu - pogrzebane zostały wszelkie plany na przyszłość, wszelkie ich nadzieje. Nie powinno nas dziwić, że dość agresywnie reagują na słowa, którymi powitał ich Wędrowiec: „Cóż to za rozmowy prowadzicie ze sobą w drodze?”. A zwłaszcza wtedy, gdy udał osobę, która nic nie wie na temat męki i śmierci Jezusa z Nazaretu - głośnych wydarzeń sprzed zaledwie dwóch dni w mieście, z którego przecież wszyscy trzej, a więc oni i On, akurat szli do Emaus. Dali się sprowokować, ale też umożliwili Mu w ten sposób, żeby pokazał całą beznadzieję ich położenia. Obnażyli przed Nim całą swoją udrękę. Byli podobni do owiec niemających pasterza.
Ochrzczeni w „imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego”, a zatem prawdziwie do Niego należący, nazywamy siebie uczniami, co oznacza, że właśnie od Niego chcemy się uczyć życia. Bo któż inny może nas lepiej nauczyć? Często jednak żyjemy i myślimy tak, jak byśmy byli zawieszeni pomiędzy niebem i ziemią, w bliżej nieokreślonej ideowej próżni. Niby chrześcijanie, a żyjący tak, jakby Pana Boga nie było, tacy do końca nieprzekonani do Ewangelii. Tacy byle jacy, zaściankowi - byle tylko nikogo „nie urazić” swoim otwartym przyznawaniem się do Chrystusa. Byle nie narazić się na zarzut zacofania w poglądach... Takie owce rzeczywiście niemające pasterza, bo go mieć nie chcemy, a jeśli nawet - to na pewno nie w Chrystusie.
Często nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo potrzebujemy takiego Wędrowca w naszych osobistych drogach do Emaus. Jak bardzo potrzebuje Go nasza codzienność - zwykłość dnia powszedniego, a także blask chwil uroczystych, podniosłych i świątecznych.
Homo viator - wędrowiec. Tak od zarania myśli ludzkiej rozumiano człowieka - istotę, która zdąża przez ziemię ku swojemu wiecznemu przeznaczeniu. Nikt z nas nie zrozumie ani siebie, ani życia z jego wyzwaniami, jeśli zabraknie nam Pasterza. Tego Jedynego w swoim rodzaju Pasterza, który jest „celem historii ludzkiej, punktem, ku któremu zwracają się pragnienia historii i cywilizacji, ośrodkiem rodzaju ludzkiego, radością wszystkich serc i wypełnieniem ich tęsknot” (Mane nobiscum Domine, 6).
Pomóż w rozwoju naszego portalu