Takiego go poznałam
Zanim nieznany mi wtedy ksiądz wyszedł do nas, by głosić konferencję, krzeszowską bazylikę wypełniły głośne brawa, a na telebimie widniał napis: „Orzech na ambonie!” Młodzież go kocha i szanuje - pomyślałam. Moim oczom ukazał się postawny mężczyzna, o silnych dłoniach. Widać, że musiały dużo przepracować. Kolejny charakterystyczny element-okulary zsunięte do połowy nosa, znad których świeciły mądre oczy. No i oczywiście Pani Orzechowska – laska, która była jego wsparciem. Pamiętam, jak opowiadał pyszne historie o kostusze, która niejednokrotnie zasadzała się na jego życie, ale natychmiast uciekała, gdy Orzech po wielkopolsku ją wypraszał, mówił nam o Negro, swoim ukochanym psie pasterskim, mówił dużo o swoim domu... To mnie urzekło. Na „dzień dobry” dawał nam dostęp do swojego życia i swojej historii, a przy tym pięknie mówił o Panu Jezusie –zawsze jak o swoim ukochanym, zawsze obecnym przyjacielu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
10 lat temu na Spotkanie Młodych jeździło się właśnie po to, by posłuchać Orzecha, czy jeszcze starszego od niego o. Leona Knabita. Nie potrzeba było gwiazd specjalnych. Już wtedy opowiadał o „studentach z Bujwida”. Zupełnie nie wyobrażałam sobie, o jakim miejscu mówi. Co więcej, nigdy nie myślałam, że będzie mi dane tam być.
Takiego pokochałam
Nadszedł wrzesień 2015 r. Byłam po pierwszym roku studiów. Za namową studentów spotkanych na Pielgrzymce Legnickiej zapisałam się na Biały Dunajec-legendarny Obóz Adaptacyjny studentów Wrocławia i Opola. Przed wyjazdem pierwszy raz przekroczyłam wawrzynowy próg. Po lewej stronie od wejścia były niewielkie drzwi z tabliczką „Pokój Orzecha”. Czyli to prawda - on rzeczywiście pomieszkuje ze studentami! Nie mogłam się doczekać poznania księdza, który był moim nastoletnim autorytetem.
Na Białym Dunajcu w Wawrzynowej chacie sprawowaliśmy dyżury kuchenne. Pobudka między 5:00, a 6:00. W końcu woda na ponad 100 osób w wielkim garze musiała zdążyć się zagotować do śniadania o godz. 7:00. Po śniadaniu ja i jeszcze kilku dyżurnych zostaliśmy przygotowywać obiad. To była pierwszy styczność z Orzechem i pierwsze…skubanie gęsi. Mi przypadło w udziale obieranie ziemniaków. – Nic trudnego – pomyślałam. Zabrałam się do zadania pewnie i ruszyłam do kuchni po czystą wodę, do której mogłabym wrzucać obrane już ziemniaki.
Reklama
– Dokąd idziesz? – zatrzymał mnie zachrypnięty głos.
– Nalać czystą wodę do popłukania ziemniaków – odpowiedziałam.
– Łeb se popłucz! –usłyszałam zza pleców.
Wtedy przekonałam się, że obieranie ziemniaków wcale nie jest takie proste, jak mi się wydawało! Przecież w jednej wodzie można ziemniaki i obrać i ugotować! Pierwsze spotkanie z Orzechem wybiło mnie z pantałyku. Jeszcze większe zdziwienie nastąpiło wtedy, gdy zasiedliśmy do wspólnego stołu. Zauważyłam, że tylko on nie ma łyżki.
– Nie ma ksiądz łyżki. Przynieść? – zapytałam nieśmiało.
– Nie interesuj się – odpowiedział Orzech.
Bardzo szybko zorientowałam się, że Orzech nie chciał sprawiać nam przykrości. Chciał nas wychować. Na kogo? Na ludzi z dystansem, nie rozczulających się nad sobą, na dorosłych, którzy będą potrafili działać. Za to jestem mu bardzo wdzięczna. To on wybrał mnie w moich początkach przychodzenia do duszpasterstwa na premiera wspólnoty. Mnie, która wstydziła się poprosić o znaczek na poczcie! Dzięki tej funkcji nabrałam odwagi, doświadczania w pracy z ludźmi, a przede wszystkim głębokiego przekonania o mocy modlitwy całej wspólnoty, która wspierała mnie w moich działaniach duszpasterskich i życiowych.
Czego nauczył mnie Orzech? Że jedzenia się nie marnuje, że mam przenigdy nie brać sobie męża, który nie będzie sentymentalny, i że do zupy kalafiorowej nigdy nie dodaje się cebuli!
Poznałam Orzecha. Czy miałam inne wyobrażenia co do tego spotkania? Na początku pragnęłam, by mnie zapamiętał, wiedział, jak mam na imię, wiedział, co u mnie. To się nie udało. Nie dlatego, że ja, czy on tego nie chcieliśmy. Relacji z Orzechem trzeba się po prostu nauczyć. Po czasie, bardziej niż to, że zapamięta moje imię, cieszyło mnie, gdy posmakował mu barszcz, który zrobiłam na Wigilię, i który podałam mu w holu, gdy był zziębnięty. Po tylu latach nie jest w stanie zapamiętać nas wszystkich. Choroba sprawia także, że jego pamięć jest coraz słabsza. Wiem jednak, że jestem w jego sercu, jako jedno z wielu wawrzynowych dzieci, których imiona i życiorysy zawsze nosi przy sobie i ogarnia modlitwą.