W 1984 r. interwencje Urzędu Bezpieczeństwa dały znać o sobie
także w odniesieniu do Klasztoru Jasnogórskiego. Podczas ostatnich
dwóch wizyt papieskich zainstalowano w różnych miejscach kilkanaście
podsłuchów. Zapewne dzięki nim nie było problemu i dyskusji, o której
nie wiedziano by natychmiast w Urzędzie Bezpieczeństwa w Częstochowie,
jak też w centrali w Warszawie. W związku z tym władze partyjno-rządowe
skutecznie potrafiły przeciwstawiać się różnym zamierzeniom religijnym
i patriotycznym. Dla przykładu, gdy w marcu tegoż roku Rada Generalna
Ojców Paulinów podjęła decyzję o przyjęciu do Konfraterni Paulińskiej
ks. Henryka Jankowskiego i Lecha Wałęsy, prasa szybko to nagłośniła,
uprzedzając oficjalne ogłoszenie tego faktu przez Ojców Paulinów.
Na domiar złego, właśnie na łamach gazet pojawiły się wkrótce sarkastyczne
felietony i rysunki, mające za zadanie skompromitować samą ideę braterstwa,
jak też obu konfratrów. Zresztą reakcja władz państwa była w tym
względzie bezprecedensowa. Anulowania tych przywilejów domagał się
dyrektor Urzędu ds. Wyznań, Zakrzewski, oraz min. Łopatka. Dla zmylenia
ich czujności sprawę rozbito na dwie uroczystości. Przywilej konfraterski
wręczył ks. Henrykowi Jankowskiemu odważny wikariusz generalny -
o. Paweł Kosiak podczas zjazdu stoczniowców 24 marca 1984 r. Fakt
ten strawiły władze bez komentarzy. Zaniepokoiły się natomiast zapowiedzią,
że podobny przywilej otrzyma również Lech Wałęsa, ale w innym czasie.
Usłużny w tym względzie korespondent Interpressu, Jerzy Ambroziewicz,
dopatrywał się w tej decyzji "zjazdu politycznego" i tak ją zaprezentował
opinii publicznej (Odsłonięcie kurtyny izolacji. Stosunki między
państwem i Kościołem, "Echo Krakowa", nr 196 1984). Wyobraźnia jego
w tym wypadku miała znamiona patologii, której ulegały wszystkie
struktury partii całego totalitarnego systemu. 30 września 1984 r.
Lech Wałęsa otrzymał w Kaplicy Jasnogórskiej dyplom konfraterski,
co minister Jerzy Urban skwitował cynicznie, mówiąc, że został on "
honorowym mnichem". Podczas uroczystości Mszy św. przewodniczył ks.
prał. Jankowski, a kazanie wygłosił przeor Jasnej Góry - o. Rufin
Abramek. W koncelebrze brał udział kapelan robotników - ks. Jerzy
Popiełuszko, który w prywatnej rozmowie z o. Szymonem Stefanowiczem
wyjawił wiele bolesnych problemów, nie ukrywając swojego krytycznego
stanowiska co do postawy władz. Uroczystość powyższa była ostatnią
tutaj manifestacją młodego Męczennika, który patrzył znad wysokiego
ołtarza na patriotyczne transparenty, a zarazem na spokój modlitewny,
jaki towarzyszył robotniczej pielgrzymce.
Akty powyższe, a szczególnie fakt, że Kościół zdobywał sobie
uznanie wśród ludzi pracy, budziły u władz zrozumiały niepokój. Warto
też dodać, że w 1984 r. i w następnym roku biskupi polscy kilka razy
występowali przeciw atakom na kult religijny, by wspomnieć usuwanie
krzyży ze szkół, włamania do kościołów, powtarzające się akty przemocy,
a nawet zabójstwa na ludziach zaangażowanych politycznie - zarówno
świeckich, jak i duchownych. Wydarzenia te podsycały emocje społeczne,
rodziły nienawiść do władzy, a szczególnie do Urzędu Spraw Wewnętrznych
i Służby Bezpieczeństwa, gdzie wypracowywano metody walki z Kościołem.
Powodem szczególnego niepokoju stał się młody kapelan robotników
- ks. Popiełuszko, którego już od dłuższego czasu próbowano wyciszyć
i oddalić z Warszawy, i tak by się zapewne stało, gdyby nie jego
charyzmatyczna działalność wśród ludzi pracy. Na miesiąc przed jego
zabójstwem rzecznik rządu - Jerzy Urban przygotował odpowiedni grunt,
nazywając bohaterskiego Kapłana fanatykiem, antykomunistą i Savonarolą,
który w kościele św. Stanisława "urządza seanse nienawiści". Ostatecznie
dopięto swego i 19 października 1984 r. rękami ludzi SB w okrutny
sposób zakatowano ks. Popiełuszkę. Zwłoki zadręczonego lub żyjącego
jeszcze wrzucono do Wisły pod Włocławkiem, gdzie kilka dni wcześniej
nieznani sprawcy uczynili podobnie z czterema innymi ofiarami. Fakt
porwania nabrał światowego rozgłosu, a władzom politycznym zdecydowanie
zaszkodził, lecz jeszcze i tym razem nie na tyle, by decydenci uznali
swój błąd i przeprosili Naród za tę i wszystkie dotychczasowe zbrodnie.
Wykazała to rozprawa sądowa w Toruniu, podobna raczej do tragikomedii,
w której oskarżonym był przede wszystkim Męczennik, a nie jego oprawcy.
Bezkarność władzy, wspierana majestatem prawa, odnosiła
jeszcze doraźne sukcesy, a obrona skrajnie niemoralnych czynów zdawała
się nie zmieniać niczego w kierunku dotychczasowego działania władz.
Wystarczy przytoczyć znamienny w swym cynizmie wywiad ówczesnego
sekretarza PZPR w Częstochowie, Władysława Jonkisza, w którym jakby
na przekór faktom zachęcał on do "ideologicznej pracy", wywodzącej
się z marksistowsko-leninowskich założeń. Dzisiaj, gdy przegląda
się wypowiedzi jego i podobnych mu "idealistów", można się jedynie
dziwić, jak dalece pochłonął ich amok fanatyzmu, którym zwodzili
społeczeństwo, kłamiąc faktom i rzeczywistości. Owładnął on cały
aparat totalitarnego systemu - od najwyższego szczebla w komitetach
wojewódzkich po usłużne szaletowe, które podsłuchiwały krytyczne
rozmowy swoich klientów i donosiły, kto był wrogiem władzy ludowej.
Nie było w tym nic dziwnego, bowiem do takiej postawy wzywał m.in.
minister kultury i sztuki Kazimierz Żygulski, który w styczniu 1985
r. polecił zależnym od siebie wojewodom i prezydentom, by zidentyfikowali
kolportaż bibliotek parafialnych, gablot kościelnych, transmisji
filmów, programów liturgicznych w kościołach itp.
Pod wpływem takich szpiegowskich rozporządzeń nasiliły się
donosy dotyczące występów aktorów w kościołach całej Polski. Ze szczególną
troską rozpracowywano też pielgrzymki udające się do Częstochowy,
nagrywano przemówienia działaczy "Solidarności", wychwytywano krążącą
wśród pielgrzymów prasę podziemną, fotografowano - szczególnie w
Częstochowie - pątników z transparentami, które popierały "Solidarność",
nawiązywały do męczeństwa ks. Popiełuszki lub do przemocy wobec patriotycznych
działaczy. Sytuacja była wyjątkowo przykra. Dzisiaj można ją przyrównać
do terroru stalinowskiego lub do reżimu chińskiego, gdzie donos syna
na ojca stał się moralnym obowiązkiem. Tragizm systemu był tym większy,
że w świetle oczywistych faktów nie wyciągano z nich żadnego wniosku.
W tej sytuacji zyskiwał nade wszystko Kościół, zdobywając jeśli nie
wiernych, to z całą pewnością zwolenników - wszystko jedno pozornych
czy rzeczywistych - którzy u narodzin liberalizmu albo go porzucili,
albo też stali się jego sojusznikami do dzisiaj.
Pomóż w rozwoju naszego portalu