Palestyna, Palestyna
Reklama
Od kilku tygodni czytamy o coraz ostrzejszej eskalacji konfliktu
Izraelczyków i Palestyńczyków. Jedno nie ulega wątpliwości - konflikt
sprowokował izraelski polityk, przywódca konserwatywnej partii Likud
- Ariel Szaron przez przybycie 28 września na Wzgórze Świątynne w
Jerozolimie. Na wzgórzu tym, na którym niegdyś stała Świątynia Salomona (zniszczona 19 wieków temu), dziś stoi meczet Al-Aksa, trzecie po
Mekce i Medynie święte miejsce islamu. Wizyta Szarona została powszechnie
przyjęta przez Palestyńczyków jako skrajna prowokacja. Jak pisano
w Nowym Państwie z 13 października, w oczach Palestyńczyków Szaron "
jest mordercą odpowiedzialnym za izraelską inwazję na Liban w 1982
r. i rzeź palestyńskich uchodźców w obozach Sabra i Szatili". Komentator
Rzeczpospolitej (z 3 października) Ryszard Malik, odnosząc się do
konfliktu Izraelczyków i Palestyńczyków, w tekście Umrzeć za Jerozolimę
stwierdził: "(...) argument buntu napisał dla Palestyńczyków Izraelczyk:
Ariel Szaron, minister obrony Izraela, odpowiedzialny za masakrę
w obozie uchodźców palestyńskich w Bejrucie w 1982 r. W miniony czwartek
wybrał się na Wzgórze Świątynne w Jerozolimie. Uczynił to zresztą
za zgodą premiera Ehuda Baraka. Z góry można było zakładać, że obecność
tego znienawidzonego przez Palestyńczyków polityka wywoła zamieszanie. (...) Palestyńczycy (...) nie wytrzymali obciążenia. Nastąpił długo
odkładany wybuch gniewu".
Warto przypomnieć o tej podstawowej przyczynie nagłego
wybuchu konfliktu Izraelczyków i Palestyńczyków w sytuacji, gdy w
naszych najbardziej wpływowych publikatorach wyraźnie dominuje skrajna
proizraelska tendencyjność. W publicznej telewizji niejednokrotnie
słyszałem słowa skrajnego potępienia na temat winnych jakoby za wszystko
palestyńskich ekstremistów, jakże odbijające od wielu dużo bardziej
obiektywnych komentarzy w poważnych telewizjach zachodnich (od BBC
po CNN, Sky News czy Euro News). W dwóch tak wpływowych tygodnikach,
jak Polityka czy Wprost "częstują" nas wciąż skrajnie tendencyjnymi
proizraelskimi korespondencjami z Tel Awiwu Eli Barbura i Romana
Fristera. Wciąż próbuje się zacierać prawdę zarówno o prowokacji
Szarona, jak i o niebywałej brutalności Izraelczyków, odpowiedzialnych
za zabójstwo ponad 100 Palestyńczyków i kilka tysięcy rannych w ciągu
ostatnich tygodni.
Kłamstwo Dawida Warszawskiego
Do najskrajniejszych wybielaczy postępowania Izraelczyków należy
jak zwykle proizraelski "jastrząb" z Gazety Wyborczej - Dawid Warszawski.
W tekście Szczyt beznadziei na pokój (GW z 17 października) Warszawski
próbował na swój sposób usprawiedliwiać nawet prowokacyjną wizytę
Szarona, stwierdzając: "I choć izraelski jastrząb nie mógł nie przewidzieć,
jakie mogą być konsekwencje jego przemarszu przez muzułmańskie sanktuarium,
to miał prawo tam się znaleźć jak każdy inny mieszkaniec Izraela
czy Palestyny". Miał na pewno prawo do tego. Gdyby był jednak odpowiedzialnym
politykiem, jakim nigdy nie był, to wiedziałby, że jako skompromitowany
dawną masakrą Palestyńczyków, powinien robić wszystko dla uniknięcia
podrażnienia ich uczuć.
Szczególnie oburzające było jednak bezczelne kłamstwo
Dawida Warszawskiego, który stwierdził, że palestyńskiego chłopca,
tulącego się do ojca, trafiła "zbłąkana kula". Jaka zbłąkana kula?
Przecież w telewizji całego świata pokazano dokładnie jakże wymowny
obraz izraelskiej zbrodni na 12-letnim chłopcu palestyńskim Mahomecie
Adirze, którego ojciec bezskutecznie próbował osłonić własnym ciałem
przed strzelającymi doń świadomie z zamiarem zabicia izraelskimi
żołnierzami. Widać było rozpaczliwie gestykulującego ojca, błagającego
o życie synka. Na próżno...
Kataw Zar pisze w korespondencji z Tel Awiwu pt. Żydowska
wojna Nowego Roku 5761 (Najwyższy Czas z 14 października), iż "Adira
został faktycznie rozstrzelany przez izraelskich snajperów". I dodaje: "
Obraz ojca starającego się zasłonić dziecko przed kulami nie różni
się wiele od scen zapamiętanych z Powstania Warszawskiego 1944 r. (...) Zdjęcie zastrzelonego Mahometa Adiry przypomniało mi znaną fotografię
z warszawskiego getta, przedstawiającą żydowskiego chłopca stojącego
przed niemieckimi żandarmami z rękoma podniesionymi do góry. Także
to zdjęcie należy do dokumentacji tragedii minionego wieku, tak jak
fotografia telewizyjna Mahometa Adiry otwiera w moim mniemaniu ´Family
of man´ XXI w.".
Trzeba przyznać, że obok tak jaskrawie zniekształcających
prawdę o konflikcie izraelsko-palestyńskim tekstów Dawida Warszawskiego
Gazeta Wyborcza opublikowała również inne, o wiele obiektywniejsze
komentarze na ten temat, w tym głosy Palestyńczyka i Marokańczyka,
w tekście pt. Złe rokowania (GW 17 października). Palestyńczyk -
Ghassan Chatib, dyrektor palestyńskiego Ośrodka Mediów i Komunikacji
w Jerozolimie, pisał: "Mieszkam w Ramallah i od początku starć nie
ma dnia bez pogrzebu. Gdy giną młodzi ludzie, płaczą matki i telewizja
pokazuje te okropności, gniew rośnie. Jeśli Izraelczycy przestaną
zabijać, Palestyńczycy stopniowo się uspokoją. (...) Czy policja
amerykańska w Seattle powinna była zabić 100 osób, by uspokoić rozgorączkowany
tłum?" Marokańczyk, pisarz Tahar Ben Jelloun pisał: "Generał Szaron
jest politykiem perwersyjnym. Wiedział, że dotykając uczuć religijnych,
sprowokuje tragedię. Uważa on, że Palestyńczycy nie mają prawa do
istnienia; zawsze był przeciwny negocjacjom i dialogowi. Od czasu
jego wizyty na Wzgórzu Świątynnym w Jerozolimie zginęło stu Palestyńczyków
i trzech Izraelczyków. Swoje ofiary Izrael pomścił w siedmiu nalotach
na Nablus, Hebron, Ramallah i Gazę, w których rannych zostało 36
osób. Według Baraka było to ´symboliczne ostrzeżenie´. Ta makabryczna
wyliczanka dowodzi strasznej niesprawiedliwości - życie ludzkie nie
ma tej samej ceny, nie ma równości między Palestyńczykiem a Żydem.
Czyż ból, który musiał zrodzić się w sercach matek trzech żołnierzy
izraelskich, nie jest taki sam jak ten, który odczuwa sto matek palestyńskich,
które straciły swoich synów, braci, mężów? Dlaczego każe nam się
wierzyć, że jeden Palestyńczyk ma mniejsze prawo do życia niż jeden
żołnierz izraelski? To rasizm, coś podobnego do apartheidu, który
mówi: ´My jesteśmy my, a oni to zupełnie coś innego´. Przyglądamy
się wojnie, w której siły są nieproporcjonalne: z jednej strony jest
naród bez państwa, bez uznanych granic, bez rzeczywistej suwerenności,
bez zapewnionego dostępu do wody; naród, który czeka od 1948 r. i
który zaakceptował ustępstwa i dialog. Z drugiej strony mamy państwo,
pierwszą potęgę militarną w regionie i czwartą na świecie, potęgę
nuklearną, ósmą potęgę ekonomiczną i technologiczną, która każe wierzyć,
że jest zagrożona. O chęć zniszczenia tego państwa oskarżeni są chłopcy
rzucający kamienie i koktajle Mołotowa".
W tym samym numerze Gazety Wyborczej, co powyższe teksty
Marokańczyka i Palestyńczyka oraz D. Warszawskiego (z 17 października),
zamieszczony jest również tekst komentatora izraelskiego dziennika
Haarec Gideona Lewi. Izraelczyk stwierdza bez ogródek: "Bez wielkiego
rozlewu krwi Izrael nie zrozumie, że musi pójść na większe ustępstwa.
Tak zawsze było w przeszłości. Izrael ustąpił po wojnie w 1973 r.,
po intifadzie, po śmierci wielu izraelskich żołnierzy w południowym
Libanie. Nigdy wcześniej. (...) Barak poszedł na ustępstwa dalej
niż inni izraelscy premierzy, ale wciąż nie dość daleko".
W związku z tym komentarzem Gideona Lewi nasuwa się jednak
pytanie, czy premier Barak jest w ogóle zdolny do dalszych negocjacji
i ustępstw? Dzień wcześniej Gazeta Wyborcza podała, że Barak nazwał
Arafata "szefem gangu niezdolnym do podjęcia historycznych decyzji". Czy przez takie wyzwiska toruje się drogę do pokoju?
Niektóre komentarze w polskiej prasie zdumiewają swoją
stylistyką, zwłaszcza różnymi eufemizmami, wybielającymi postępowanie
Izraelczyków. Np. Rzeczpospolita z 13 października zamieściła artykuł
izraelskiego dziennikarza z gazety Haarec -
Josi Melmana pt. Nienawiść w cudzych oczach. Melman pisał
m.in.: "Uważa się też powszechnie, że w niektórych wypadkach (na
przykład zastrzelenie kilkorga dzieci) izraelscy żołnierze i policjanci,
używający do rozpędzania demonstrantów ostrej amunicji, zdecydowanie
przesadzili i tym samym pokazali brak szacunku dla życia Arabów".
Czy słowo "przesadzili" jest naprawdę odpowiednie dla wyrażenia prawdy
o okrucieństwie żołnierzy izraelskich?
Naród bez ziemi
Tygodnik Powszechny z 15 października publikuje jakże wymowny
tekst o dyskryminacji Palestyńczyków w Izraelu - wywiad Anki Grupińskiej
z Tarrid Jahszan, odwokatką z Jaffy pt. Jestem palestyńską Izraelką.
Jahszan wyraźnie stwierdza, że póki Izrael będzie definiowany "jako
państwo syjonistyczne", a nie widzi żadnych szans na redefinicję,
to "nie ma mowy o równości między obywatelami różnych narodowości. (...) pozbawia się mnie narodowości, wskazując tylko na moją inność
przez negację". Adwokatka z Jaffy dodaje: "w Izraelu mamy do czynienia
z upośledzeniem społecznym i kulturowym kobiet. Państwo, którego
podstawą jest Halacha, religijne prawo żydowskie, nie daje równej
pozycji kobietom i mężczyznom".
Przytaczając przykłady dyskryminacji Palestyńczyków w
Izraelu, Jahszan mówi m.in. o tzw. Prawie Powrotu, stwierdzając: "
Doktryna syjonizmu oparta jest m.in. na wolności powrotu do Izraela
wszystkich Żydów z całego świata. Naturalnie, odpowiedź na pytanie:
kto jest Żydem i kto ma Prawo Powrotu, nie jest jednoznaczna; pozwala
się wracać nawet tym, którzy od kilku pokoleń nie mieli nic z żydostwem
wspólnego i nagle przypomnieli sobie, że mieli prababkę Żydówkę.
To samo prawo nie odnosi się w żadnej mierze do obcych obywateli
Izraela, do Palestyńczyków; nawet do tych, którzy mają dzieci mieszkające
w Izraelu. Jeśli opuściłeś to miejsce w 1948 r., przed powstaniem
państwa, nie wolno ci tu wrócić! Jeśli uciekłeś stąd w 1948, po deklaracji
powstania państwa, i zachowałeś swój izraelski dowód tożsamości,
możesz ubiegać się o Prawo Powrotu. Niewielu ludzi posiada jednak
dowody tożsamości, musieli je oddawać na granicach państw arabskich:
na granicy jordańskiej czy libańskiej; to był jeden z warunków udzielenia
uciekającym schronienia. Były też kolejne fale emigracji po powstaniu
państwa, w latach 50. Żeby móc wówczas wyjechać, musiałeś oddać władzom
izraelskim swój dowód. (...) W 1948 r. uciekło około 750000 ludzi.
Większość do Gazy, inni na Zachodni Brzeg, a ci, którzy mieszkali
na północy, w Galilei - do Libanu. (...) wszyscy byli śmiertelnie
przerażeni. Wiedzieli, że wojsko za chwilę będzie w wiosce, dochodziły
wieści z innych wiosek, których mieszkańcy już uciekli, itd". Przypomnijmy
tu, że falę zmasowanych ucieczek Palestyńczyków sprowokowała przede
wszystkim okrutna masakra ponad 260 Palestyńczyków, w tym wielu kobiet
i dzieci w Deir el Jassin w 1948 r. przez bojówki Manachema Begina,
późniejszego premiera Izraela, ba, pokojowego laureata Nobla (!).
Mówiąc o różnych przejawach dyskryminowania Palestyńczyków,
Jahszan stwierdziła m.in.: "Ziemia w Jaffie jest bardzo droga. Czy
umiesz sobie wyobrazić uzasadnienie dla prawa, które mówi, że Arabom
nie wolno budować w Jaffie domów, więcej: nie wolno im swoich domów
remontować?! Tak było tutaj w latach 70. (...)" Oskarżając Izrael
o wpływ na kwestię korupcji w Autonomii Palestyńskiej, Jahszan powiedziała,
że Izrael: "Wzmacnia ją na wiele sposobów.
Izrael ma monopol na sprzedaż wielu produktów do Gazy:
cukru, papierosów itd. Nie wolno nam kupić tych towarów w krajach
arabskich, choć tam są wielokrotnie tańsze. Można sobie wyobrazić,
jak w tej sytuacji korzystają różni urzędnicy palestyńscy!".
Pomóż w rozwoju naszego portalu