Czy przedwojenny polski pisarz, piewca odzyskanej po 1918 r.
niepodległości, potomek ziemiańskiej rodziny może stać się pieskiem
merdającym ogonkiem w przedpokojach komunistycznych dygnitarzy? Niestety,
historia lat powojennych - czasy okaleczonej, złamanej kultury -
zna takie postaci - gorączkowo szukające usprawiedliwienia w micie
popularności, poczytności, niezbędności dla mas, dla swojego flirtu
z komunistami, dla coraz słabszych, bezzębnych utworów, nagradzanych
wysokimi apanażami, oklaskiwanych z wysokich trybun przez aparatczyków
w czerwonych krawatach.
Szczególną pozycję wśród twórców tamtego czasu zajmował
Melchior Wańkowicz.
Wrócił po wojnie, w czasie odwilży 1956 r., z emigracji
i zaczął wydawać swoje wspomnieniowe, publicystyczne i reportażowe
książki, począwszy od Szczenięcych lat. Mistrz języka, niezrównany
gawędziarz, ale nade wszystko wspaniały kronikarz walki polskiego
żołnierza w czasie ostatniej wojny, walki toczonej wbrew wszystkiemu,
bez politycznych asekuracji (Westerplatte, Hubalczycy i Bitwa o Monte
Cassino). Posiadał wszakże przez krótki czas pewne złudzenia co do
komunistów. W przedmowie do Szczenięcych lat, tomie opowieści o dzieciństwie
spędzonym w szlacheckich dworach Kowieńszczyzny, wypowiedział parę
komplementów wobec PRL, którego jeszcze nie zdążył poznać. Była to
cena, niewątpliwie wygórowana, za publikację tej książki, której
pierwsze wydanie ukazało się w 1934 r. i która jest jednym z piękniejszych
w naszej literaturze pomników życia szlachty polskiej. Komuniści,
którzy lubili kolekcjonować na swoim dworze zdeklasowanych, wypierających
się rodzinnej tradycji potomków świetnych polskich rodów, napotkali
jednak w osobie Wańkowicza nieoczekiwanego przeciwnika. Mimo wstępnych,
pospiesznych uprzejmości nie podeptał zasad, które go kształtowały
jako chłopca w polskim dworze i w II Rzeczypospolitej, i nie uczynił
łachmanu ze swojego nazwiska. Bardzo dyskretnie, ze swoich honorariów,
pomagał rodzinom osób represjonowanych politycznie. Szczenięce lata,
apoteoza Polski szlacheckiej, z jej uporem trwania przy największych
świętościach narodu, były próbką możliwości, które ujawnił później
- na początku lat 60. - gdy bronił się przed komunistami na sali
sądowej, oskarżony o współpracę z imperializmem amerykańskim. Dostał
trzy lata w zawieszeniu.
W swojej książce o dzieciństwie fascynujące fragmenty
poświęcił sprawie hierarchii w szlacheckim dworze, wyrażanej przez
sposób traktowania osób przy stole. Hierarchia, odzwierciedlająca
odwieczny porządek godności, praw, zasad, była jedną z głównych wartości
bezlitośnie niszczonych przez komunistów. Pierwsze miejsce przy stole
w domu babki Wańkowicza, pani na Nowotrzebach, należało się księdzu,
niezależnie od tego, jak dostojnego gościa dom prócz niego przyjmował.
Na tym polegał, jak pisze Wańkowicz, "traktament - wielkie słowo
- gradacja olbrzymia tego, jak kogo dwór traktuje". "Milionowy kupiec
na las, chodzący we wspaniałych bobrach, z wielkim brylantem na palcu,
przysyłający na Wielkanoc tort i wino, otrzymywał obiad wprawdzie
w jadalnym, ale nie ze wszystkimi, jeno potem. Tenże kupiec przez
babkę przyjmowany był na stojąco. Tacy goście, jak organista, zakrystian
itp. otrzymywali traktament w pokoju kredensowym. Natomiast Stankunowicz,
prosty, mało piśmienny dzierżawca, własnoręcznie uprawiający grunt
z jednym parobkiem, ale którego ojcu, szlachcicowi zagrodowemu z
Ibian, odebrano ziemię za udział w powstaniu, siadał z nami wszystkimi
do stołu. Widocznie o tej lub innej formie traktamentu (...) decydowały
nie maniery, ale atmosfera, jaką człowiek wnosi, na co Nowotrzeby
były niesłychanie wrażliwe. Srul, pachciarz, nie otrzymywał traktamentu
ani w kredensie, ani nawet w kuchni. Stał w sieni, zastępującej hall,
gdzie mu na komodzie stawiano szklankę herbaty (...). Była jedna
kategoria gości, dla których nie było miejsca na traktament ani w
stołowym, ani w kredensie, ani przy komódce Srula. To - Rosjanie.
Ani ranga, ani znaczenie przełamać nie mogły żelaznego prawa".
Komuniści chcieli traktować wspomnienia Wańkowicza jako
nagrobek nieistniejącego świata. Świata ludzi, jak powiada pisarz, "
niezdolnych do ułatwiania sobie życia, gdzie się nie godzi", bowiem "
nieśli w swojej psychice przyciężki złom zasad". Ale oto w trzydzieści
lat po śmierci pana Melchiora, w pięćdziesiąt niemal po wznowieniu
Szczenięcych lat, odradza się w Polsce etos szlachecki - w licznych
wspomnieniach, w literaturze, w architekturze domów jednorodzinnych
aO la dworek polski, w etyce i godności pewnych środowisk młodej
katolickiej prawicy. Jeszcze delikatny ten powrót, mało uchwytny
jak echo, ale jest; są znaki. "Pstrokatemu srokoszowi historii podobało
się przewłóczyć żywe serca ludzkie. Cóż uczynią? Żyją, nim nie zemrą.
Dwory kresowe już zmarły. Ich byłych mieszkańców odprowadza raz po
raz na cmentarz coraz szczuplejsza garstka w zrudziałych okryciach"
.
Jednak nie zmarła kultura, którą tworzyli. To prawda,
często zamienia się ona jedynie w sztafaż, w upodobanie do "kuchni
szlacheckiej", gust do ornamentów i do przedmiotów nawiązujących
do sztuki życia dawnego dworu. Ale istnieje też żywa kultura duchowa,
polska, patriotyczna, katolicka, która przetrwała w dawnych twierdzach,
jakimi były dwory w czasach zaborów. Coraz bardziej pociągająca,
coraz ponętniejsza na tle znijaczonego życia epoki postkomunizmu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu