Ktokolwiek nas spotyka
Od Niego przychodzi...
Czy byliśmy prawdziwi
Sprawdził mimochodem...
(ks. Jan Twardowski)
Słowa abp. Józefa Michalika, wypowiedziane w czasie pogrzebowej Eucharystii za duszę śp. bp. Edwarda Samsela, stały się swoistym wezwaniem do tego, bym dał świadectwo o tej - jak nazwał Ksiądz Arcybiskup
- wyjątkowej więzi, która łączyła mnie ze zmarłym Biskupem Edwardem.
Próbuję teraz, z perspektywy wielu lat, dać odpowiedź na pytania: Czym było to spotkanie...? Czym była ta więź...? A nade wszystko - co uczyniło i to spotkanie, i tę więź wyjątkowymi...? I co czyniło
- i uczyniło - tego człowieka - Biskupa Samsela - człowiekiem wyjątkowym...
Chcę, aby to świadectwo było prawdziwe, tak jak prawdziwe było całe życie Biskupa Edwarda.
Myślę, że najprostszą i najbardziej właściwą odpowiedzią jest: łączyła nas droga powołania. Tę drogę wspólnie rozpoczęliśmy w Seminarium łomżyńskim, a potem realizowaliśmy w kapłańskiej posłudze.
Wiem, że kapłaństwo przeżywaliśmy w duchu oddania Kościołowi i Ojczyźnie - bo takie było nasze przygotowanie w rodzinnych domach, a także wychowanie w Seminarium.
Teraz, gdy patrzę w przeszłość - już w atmosferze ziemskiego rozstania z Biskupem Edwardem - jeszcze bardziej wyrazista staje się jego Osoba i jeszcze bardziej intensywnie postrzegam te cechy jego
charakteru, które na pewno czyniły go i uczyniły człowiekiem wyjątkowym.
Czasem powtarzałem, że... "aniołem nie jest" - i potwierdzam, że nie był aniołem, ale na pewno był człowiekiem, i to człowiekiem wyjątkowym.
Mogę z całą otwartością zaświadczyć, że był człowiekiem prostej i wielkiej wiary. Wszystko najważniejsze dokonywało się między nim a Bogiem w jego "izdebce" - na klęczkach przed wielkim krzyżem.
Prosty krzyż, prosty klęcznik, zwyczajne drewniane łóżko, stary sekretarzyk, na którym figura Chrystusa Frasobliwego, ciernie z Góry Oliwnej i kilka drobiazgów od przyjaciół tworzyły swoistą całość...
Pismo Święte oraz książeczka: O naśladowaniu Chrystusa i stypendiarka.
Wiem, że właśnie w tej jego "izdebce" - tak prostej - rozstrzygały się poplątane ludzkie sprawy. Rozstrzygały się między nim a Bogiem. I tylko jeden Bóg wie, ile błagania, ile zatroskania, ile problemów
nosił w sercu nasz ełcki Biskup. Wystarczy wspomnieć, że w bardzo starannie i dokładnie prowadzonej stypendiarce znalazłem naderwany obrazek z wizerunkiem Chrystusa Dobrego Pasterza, na którego odwrocie
widniało nazwisko... I ten naderwany obrazek był codziennym znakiem pamiętania o tym naderwanym życiu, które wymagało Bożej pomocy. To była - jak wiem - pamięć wierna i żarliwa, to był ból... codzienny...
A ile takich rozdarć, takich strapień, takich niemocy człowieczych przyszło mu dźwigać?!
Niejednokrotnie wydawało się, że dźwigał brzemię ponad miarę, że to, do czego dążył i czego pragnął dla Kościoła, oraz to, z czym się spotykał - było jednym wielkim rozdarciem. Pamiętam, że był taki
czas w jego posługiwaniu biskupim, gdy zamierzał udać się do klasztoru, aby tam w całkowitym odosobnieniu oddać się modlitwie i tam właśnie zabrać ze sobą to wszystko, co stawało się po ludzku nie do
rozstrzygnięcia. W tym odejściu dostrzegał szansę, niejako większą możliwość służby Kościołowi, tym bardziej że zawsze chciał być człowiekiem i kapłanem o czytelnej i jednoznacznej postawie.
Biskup Edward umiał słuchać, można rzec - umiał wsłuchiwać się w człowieka. Wielka kultura osobista i dostojeństwo osoby połączone były z delikatnością i dyskrecją. Jego obecność była niebanalna.
Tworzył atmosferę ku czemuś prowadzącą. Zawsze mówiło się o czymś istotnym. Przy nim mówiło się po prostu "na temat", a nie dookolnie. Zauważał człowieka w jego problemach, niekoniecznie "rozwiązując
je od ręki". Wiedział, że potrzebne było dojrzewanie, dorastanie do pewnych decyzji czy przedsięwzięć.
Na pewno wiele decyzji, postanowień, propozycji czy sugestii odczytywanych było przez braci w kapłaństwie opacznie. Spotykał się z krytyką, a często i z krytykanctwem. Bolał nad niezrozumieniem. Bolał
nad przedkładaniem spraw ludzkich nad Bożą sprawę i bolał nad każdym, kto szukał bardziej siebie niż Boga i bardziej niż Boga słuchał człowieka.
W codziennej posłudze spełniał mnóstwo czynności, do których był wzywany z racji swej funkcji. A przecież nie zaniedbywał przyjaciół, bliskich i najbliższej rodziny.
Był bardzo wymagający wobec siebie, można rzec, że prowadził bardzo ascetyczne życie. Jako wykonawca jego testamentu mogę zaświadczyć, że w rezultacie realizował ubóstwo. Nie da się tu opisywać szczegółów.
Kto może - niech pojmie i niech przyjmie ów fakt, że poza drobiazgami i osobistymi pamiątkami - nie posiadał nic.
Teraz, gdy próbuję spojrzeć na osobę Biskupa Edwarda raz jeszcze, zastanawia mnie fakt, że nie dostrzegam jego ludzkich ułomności. Pozostała we mnie prawda o nim - ta prawda, która nie umiera wraz
z człowiekiem, ale owocuje i utrwala się w nas na zawsze.
Biskup Edward był wierny wezwaniu i "szedł przez innych podnoszenie", szedł przez życie dyskretnie, dźwigając innych, i to, "czy byliśmy prawdziwi, sprawdził mimochodem"...
Niełatwo jest zatrzymywać się nad życiem kogoś, kto przez tyle lat był tak blisko we wspólnych sprawach i zadaniach... A jednak mam przekonanie, że ta refleksja pomoże i mnie, i innym spojrzeć na
życie Biskupa Edwarda od tej najważniejszej strony - od strony jego wiary, jego zawierzenia Bogu, jego oddania Kościołowi i umęczonej Ojczyźnie, jego wrażliwości na ludzkie cierpienie... A jego słowa:
"Chcę, aby mnie pochowano przy dzieciach w Studzienicznej", wypowiedziane kiedyś i potwierdzone w testamencie (chodzi o dzieci specjalnej troski, nad którymi opiekę sprawuje Zgromadzenie Sióstr Franciszkanek
Rodziny Maryi) - właśnie te słowa najbardziej ujawniają, kim był i kim dla nas pozostał Ksiądz Biskup Edward...
Pomóż w rozwoju naszego portalu