Nareszcie udało mi się obejrzeć osławiony film dokumentalny pt. Triumf woli (1934 r.), hitlerowskiej reżyserki Leni Riefenstahl. Mogę śmiało napisać „hitlerowskiej”, bo choć po wojnie twierdziła, że nigdy nie należała do NSDAP, jej fascynacja Hitlerem była bezsporna: w tym filmie cały swój niewątpliwy talent oddała bez reszty ukochanemu führerowi.
Film zrobił na mnie duże wrażenie, aczkolwiek zapewne nie tak wielkie, jak na jego niemieckich widzach w połowie lat 30. Mimo iż cały ten sztafaż nieustających pochodów, parad wojskowych, partyjnych spędów i przede wszystkim wrzaskliwych, prowadzonych na granicy histerii przemówień Hitlera dziś, z perspektywy kilkudziesięciu lat, może wydać się śmiesznym i kiepskim teatrem dla psychopatów albo ludzi prymitywnych, jednak nawet teraz to działa. To idea narodu zjednoczonego wokół nieomylnego wodza, to jasność celu i dróg doń prowadzących; proste odpowiedzi na najtrudniejsze pytania...
W łagodniejszej formie ten sam teatr przeżywałem w PRL. Są w tym filmie fragmenty, które po drobnych retuszach można by było idealnie wmontować w PRL-owskie kroniki filmowe z pochodów pierwszomajowych czy święta 22 Lipca. Różnica może tylko ta, że „ludowe wojsko polskie” nigdy nie umiało maszerować tak przerażająco równo, jak kolumny SA czy SS... No, a poza tym Niemcy powszechnie kochali Hitlera. Takich uczuć żaden Bierut czy Gomułka nigdy nie wzbudzili. Ani nawet Stalin w Rosji.
Hitler śmieszył już wtedy, w 1934 r. Kpili z niego Amerykanie. Kpiły inne nacje. „Adolf i jego Mein Kampf? Toż to czysty wygłup!” - mówiono. A przecież można go było zatrzymać! Ale nie słuchano tych nielicznych, którzy - jak Józef Piłsudski - przewidywali, jaką przyszłość gotuje światu „głupi malarz”... Czy nauczyliśmy się czegoś naprawdę z tej lekcji? Zaczynam w to coraz bardziej wątpić...
Pomóż w rozwoju naszego portalu