Słowa ks. Jana Twardowskiego powracają, gdy myślę o śp. ks.
Mirosławie Konopce, który nie był ani prałatem, ani kanonikiem, a
ostatnio nie był nawet proboszczem. Zawsze był jednak księdzem i
to niezależnie czy długimi godzinami przesiadywał w konfesjonale,
czy jeździł na wrotkach, czy chodził wśród straganów rosyjskich handlarzy
i kupował całe worki zabawek dla dzieciarni, która tłumnie zwalała
się do jego mieszkania.
Poznałem Go, gdy został proboszczem w Górkach Kampinoskich.
Byłem wtedy klerykiem po trzech latach studiów. Imponował mi oczytaniem,
prostotą i świętością. Swoje obowiązki kapłańskie traktował tak poważnie,
że aż budził zdziwienie parafian. Zawsze był solidnie przygotowany
do niedzielnych kazań, które zresztą pisał już od poniedziałku rano.
Nie zrażał się, że jego słuchacze nie czytali Norwida, Dostojewskiego,
ani Bernanosa, których fragmenty on znał na pamięć. - Kazanie jest
jak wiersz - mówił. - Z tematem trzeba się wybrać na spacer, nabrać
do niego dystansu, poczekać na natchnienie.
Przed każdą Mszą św. na pół godziny siadał do konfesjonału.
Tak w niedziele, jak w dni powszednie. Nawet wtedy, gdy na Mszę nie
przychodził nikt, poza jego mamą. - Żeby coś złowić, trzeba zastawiać
sieci przez wiele dni - powtarzał. Sam jeździł do spowiedzi rowerem
do odległego o 20 km Niepokalanowa, regularnie, co dwa tygodnie.
Nigdy nie miał samochodu. Taką miał zasadę. Mówił, że
przemieszczanie się w blaszanej puszce ogranicza kontakty księdza
z wiernymi. Oprócz tego nie chciał żyć wystawniej niż jego parafianie,
a pracował w biednych parafiach. Szczytem luksusu był już motocykl
MZ 150, którym podróżował również zimą, opatulony w trzy kurtki.
A przemierzał codziennie niemało kilometrów, by odwiedzać współbraci
w kapłaństwie, pasterzujących jak on w jednoosobowych puszczańskich
parafiach. - Świeccy księdza nie zrozumieją - powtarzał - księża
muszą się odwiedzać i szanować. Kochał księży. A nawet mnie, dopiero
co obłóczonego kleryka traktował jak przyjaciela i młodszego brata.
Gdy wysłał mnie, abym pobłogosławił wielkanocne święconki, oddał
mi do dyspozycji wszystkie ofiary składane przy tej okazji, choć
sam nie miał grosza przy duszy, bo jakież dochody mógł mieć w sześciusetosobowej
parafii?
Kapłaństwo traktował jako swoje największe wyniesienie,
dlatego nie marzył nawet o kościelnych zaszczytach i honorach. Często
wracał myślą do zapowiedzi Chrystusa, że ci, którzy dla Niego zostawią
ojca, matkę, żonę, dzieci i pole, stokroć tyle otrzymają i życie
wieczne odziedziczą. Tą ostatnią obietnicą zachwycał się jak dziecko.
- Patrz, jakby wszystkiego byłe mało, to jeszcze życie wieczne -
mówił do mnie. Jego podręczna Biblia była zczytana, z wieloma podkreśleniami
i odręcznymi komentarzami.
Plebania u ks. Konopki była zawsze otwarta. Żył bardzo
skromnie i dzielił się wszystkim, co miał, choć czasem był to wyłącznie
chleb ze smalcem. Dzielił się ze wszystkimi. Potrafił jak nikt dostrzec
ludzką biedę, zwłaszcza gdy dotykała ona dzieci z rodzin patologicznych.
Dzieci wyczuwały jego dobroć i lgnęły do niego gromadnie. Jeszcze
wtedy gdy odwiedziłem go w Zielonce, widziałem sterty tanich zabawek
walających się po wszystkich kątach. - To dzieciaków, które przychodzą
do mnie po szkole - wyjaśnił widząc moje zdziwienie.
Był człowiekiem niespotykanie wrażliwym. Przypłacał to
często bezsennymi nocami. Wystarczyło bowiem, że jedna rodzina w
parafii miała do niego jakieś zastrzeżenia - tacy zawsze się znajdą
- aby gryzł się z myślami, czy on dalej powinien w tej parafii pracować,
skoro dla kilku osób nie jest pomocą w ich drodze do Boga.
Opowiadał mi kiedyś swoje spotkanie z bp. Kazimierzem
Romaniukiem: - Idę do Biskupa - mówił - a On do mnie: "Konopka, czego
chciałeś, nie masz co robić?". Nic. Chciałem tylko popatrzeć na kogoś
mądrzejszego od siebie. Biskup na to: "Słyszałem, że jeździsz po
parafii na wrotkach". To prawda - odparł ks. Konopka. "A co na to
ludzie?" - zapytał Biskup. - Pewnie myślą, że wariat - odparł skromnie
ks. Mirosław. "A ty co na to?" - dociekał Biskup. - Jak przyjadą
z tym do kurii, to pewnie mnie Ksiądz Biskup przeniesie do innej
parafii - stwierdził z prostotą ks. Konopka.
Przed dwoma laty prowadziłem rekolekcje dla księży emerytów.
Uczestniczył w nich również mój dawny proboszcz. Na zakończenie podszedł
i powiedział: "Dziękuję, żeś nas potraktował jak ludzi, którzy jeszcze
mogą coś dla Pana Boga zrobić, a nie jak dziadków czekających na
śmierć, którzy już nic nie słyszą i nie rozumieją". Ucieszył się,
gdy mu powiedziałem, że właśnie od niego nauczyłem się szacunku dla
słuchaczy, niezależnie od ich liczby i stanu inteligencji.
A tak naprawdę, nauczyłem się od niego dużo więcej, a
wielu rzeczy ciągle się uczę.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
