Ludzie mówią, że dziwnie się niektórym losy układają.
Ci, którym darzy się od kołyski, jakoś te dary gubią po drodze i trwonią bez opamiętania. A znowu ci, którzy wszystko pazurami życiu wydzierają, którym stale po grudzie i nieustannie pod górę, bywa, że wdrapią się na wymarzony szczyt, i zdarza się, że zaraz z niego nie spadną.
Tej dwójce, tym w czepku urodzonym, tak właśnie się działo. Urodziwi, zamożni i zakochani. Świat im się do stóp kładł, pomyślność łasiła jak kocie. Czy można chcieć czegoś więcej? Można - powiadacie? E tam... tak się tylko niektórym wydaje...
Zazdrościli im ludzie i nie zazdrościli jednocześnie. Bo tej młodej parze jakoś z tym szczęściem było do twarzy. Pasowało do eleganckiego odzienia, modnego stylu bycia, tej niewymuszonej lekkości i wdzięku, który wyzierał z każdego ich gestu, ruchu, śnieżnobiałego uśmiechu. Co z tego, skoro tego blasku, charme i poloru starczyło im tylko na kilka lat. Rozwiedli się. Szybko i dużo mniej hucznie, niż się pobierali. Nikt nie wie, dlaczego tak im się wszystko rozsypało. W jednej chwili niemal. Rach-ciach i po wszystkim. A może nie w jednej chwili? Może te pęknięcia, rysy, krótkie złości i długie milczenia wzbierały i wzbierały, a oni nie umieli, nie potrafili temu obojętnieniu zapobiec... Może nikt im nie wytłumaczył dość przekonywająco, że razem stanowią świętość... A może po prostu to życie podane na tacy bardziej szkodziło, niż pomagało? Bo nic ich nie kosztowało, odziedziczyli harówę rodziców i tyle. Łatwo nam osądzać.
A ci z drugiego końca korytarza sądowego... Ci, którzy patrzeć już na siebie nie mogą... Na pierwszy rzut oka widać śródmiejskie slumsy i drugie pokolenie bezrobotnych. Zapach biedy i zapieczonej złości, gotowej w każdej chwili wybuchnąć. Nawet tu i teraz, gdy obok przechodzi w todze Majestat Prawa.
Dwa krańcowe przypadki, ludzie z innych galaktyk, z innych światów, a finał ten sam. Nie ma recept, łatwych rozwiązań, bo za dużo wokół nas tych rozchodzących się par, tych w separacji, odejść i porzuceń. Nasłuchałam się ostatnio tych historii z życia wziętych, tych bez szczęśliwego zakończenia, ze słowami, których cofnąć nie sposób, z sytuacjami, których się nie zapomina. Przerażające spostrzeżenie, że z moich studenckich przyjaciół ocalało w szczęśliwych stadłach tak niewielu. Krajobraz po bitwie. Samotne kobiety i samotni mężczyźni. Opuszczeni, porzuceni przez mężów lub żony. Poranieni, odtrąceni, w trakcie leczenia depresji i w nieleczonych „dołach”. Rozwiedzeni lub po niemal mitycznej pierwszej sprawie. Załamani.
Co się z nami dzieje? Czy prawnik powie, że zbyt łatwo dostaje się w Polsce rozwody, socjolog - że panuje powszechne przyzwolenie na takie postępowanie, psycholog - że jesteśmy słabi, ledwie podmuch nas przewraca, poeta - że kochać już nikt nie potrafi, bo my tylko hałaśliwie polubić umiemy? Fakt, z każdej strony źle to wygląda, mówią ludzie. Nawet gadanie o konieczności nieustannej pracy nad związkiem trafia w próżnię. Bo na dobrą sprawę mało kto wie, jak tę pracę wykonać. Morze żalu i beznadziei. Czy wobec tego argument, że katolickie małżeństwa zawierane na poważnie, czyli przez dwoje ludzi traktujących swoją wiarę świadomie, kogoś przekona? Lepiej żeby tak było. Oj, lepiej. Zarówno dla tych, którym się w rękach życie rozłazi, jak i dla tych, którzy już mają nadpalone serca. Nim uwierzą, że wszystko zaprzepaszczone... Nim machną ręką i odwrócą od siebie oczy. Niech uwierzą, że na Boga - nie wszystko stracone.
Pomóż w rozwoju naszego portalu