Nie dał się złamać, choć wielokrotnie próbowano.
Obce mu były kompromisy, choć takie mu składano.
Nie po drodze mu było z narzuconą władzą,
choć próbowano go do tego przekonywać.
Nie uległ dyktaturze ani presji opinii publicznej.
Posłuszny był jedynie Ewangelii i Kościołowi.
Tadeusz J. Regiewicz
„Życia nie zmarnowałem...”
Reklama
Z ks. Adolfem Chojnackim, który ku mojej radości zgodził się na spotkanie, rozmawialiśmy kilka godzin, ale dopiero pod koniec spotkania pojawiły się tematy, o których chciałoby się więcej powiedzieć. Nie było, niestety, już okazji, nie licząc paru krótkich spotkań, kilku zamienionych zdań, serdecznych uścisków dłoni.
W 2001 r. ks. Adolf Chojnacki odszedł do Pana. Został pochowany na cmentarzu w swym ukochanym Juszczynie. Został po nim ten krótki wywiad, trochę zdjęć i wielka pamięć w sercach setek ludzi, dla których, szczególnie w najcięższych czasach stanu wojennego, był niezawodną podporą i przyjacielem.
„To, co robiłem - zwierzył się wówczas mój rozmówca - gromadziło zawsze wielu ludzi serdecznych, oddanych sprawie. To dawało mi siłę, a sylwetkę człowieka stwarza przecież rzeczywistość, z którą się mierzy. Ja byłem w permanentnej opozycji do systemu komunistycznego od 1945 r. Czasy PRL zawsze oceniałem jako kontynuację okupacji - zamieniono jedną na drugą”.
Zapytany o to, czy zmieniłby coś w swoim życiu, powiedział: „Czułem się zawsze Polakiem. Jako Polak i równocześnie polski ksiądz uważałem, że powinienem robić to, co robiłem. Narażałem się niejednokrotnie, ale czyniłem to z obowiązku kapłańskiego i dlatego, że jestem Polakiem. Życia nie zmarnowałem, nie przegrałem, a gdyby przyszło mi je powtórzyć, nic bym nie wykreślił z tego, co było. Szedłbym tą samą drogą, którą szedłem, chociaż nie wiem przecież, co mnie jeszcze czeka”.
Zaczęło się w Bieżanowie
Osoba ks. Adolfa Chojnackiego stała się znana nie tylko na południu Polski w latach osiemdziesiątych, kiedy to w lutym 1985 r. jako administrator parafii Bieżanów Stary (dzielnica Krakowa) przyjął do siebie i otoczył duszpasterską opieką głodujących „w obronie Kościoła, przeciwko szkalowaniu kapłanów i więzieniu ludzi za przekonania”. Była to wspólna inicjatywa Anny Walentynowicz i KPN-u, która miała trwać zaledwie kilka dni. Nie znaleźli parafii, która by ich przyjęła, i przyszli do niego. Nie odmówił i razem z Anną Walentynowicz, mimo wielu nacisków, szykan i esbeckich prowokacji, wspierał głodujących przez 194 dni. W proteście uczestniczyło rotacyjnie 378 osób z całego kraju, od Białegostoku po Szczecin i Wrocław. Głośne stały się odprawiane tam przez niego Msze św. za Ojczyznę, które kontynuował również po przeniesieniu do maleńkiej parafii Juszczyn. Cały niemal czas w atmosferze esbeckich szykan i - jak się później okazało - planowanego zamachu na jego życie. Przypadek sprawił, że w miejscu, gdzie „nieznani sprawcy” czekali na wracającego do parafii księdza, pojawili się kolędnicy...
Pomóż w rozwoju naszego portalu
Juszczyńskie Msze św. za Ojczyznę
Reklama
Juszczyn, do którego na wyraźne żądanie władz państwowych został przeniesiony, miał być parafią gdzieś na końcu świata, a po niedługim czasie stał się centrum pielgrzymek z całej niemal Polski na organizowane tam przez ks. Chojnackiego Msze św. za Ojczyznę. To, co narodziło się w Bieżanowie, odrodziło się w Juszczynie - maleńkiej wsi koło Makowa Podhalańskiego. Do dzisiaj świadectwem tych Mszy św. i atmosfery, w jakiej były odprawiane, są tablice na juszczyńskiej dzwonnicy. W parafii w Juszczynie narodziła się też ponownie przedwojenna organizacja „Strzelec”. Częstym gościem bywał tam Leszek Moczulski, tam też miał miejsce kongres południowych obszarów KPN. Okolicznością, która doprowadzała do pasji służby specjalne i milicję, był fakt częstego zatrzymywania się na maleńkim przystanku kolejowym Juszczyn pociągów pospiesznych jadących do Zakopanego. Wiadomo wtedy było, że w kościele odprawiona zostanie kolejna Msza św. za Ojczyznę. (...)
Zawsze był nieprawomyślny
Rabka była pierwszą parafią, do której przyszedł jako młody wikary. Były to czasy, kiedy zarówno proboszczów, jak i wikarych zatwierdzały władze państwowe. Rozmowa kwalifikacyjna z „wyznaniowcem” zakończyła się krzykiem i po raz pierwszy, ale nie ostatni, wyrzuceniem go za drzwi. Na pytanie bowiem: Czy będzie nakłaniał chłopów, aby wstępowali do kołchozów - odpowiedział odmownie. Wtedy też usłyszał, że będą go mieć na oku. Słowa dotrzymali, bo proboszczem został dopiero wtedy, gdy przestał obowiązywać przymus zatwierdzania nominacji proboszczowskich przez władze. Przez cały czas deptali mu po piętach, bo też problemem dla nich była jego stała zasada poruszania w kazaniach spraw społecznych. Niemal w każdej homilii nawiązywał do tego, co się działo. Po dwóch latach przeniesiono go na rok do Poronina, potem do Białej koło Bielska. Tu był tylko pół roku, bo znowu naraził się partii, gdy w kazaniu na terenie szpitala opowiedział się zdecydowanie przeciwko aborcji. Kilka kobiet wycofało się wtedy z zabiegu, a trzeba pamiętać, że był to okres świeżo wprowadzonej przez Gomułkę liberalizacji aborcji. Odebrano mu prawo nauczania religii w szkole i spowodowano usunięcie z Bielska. Po półrocznym pobycie na parafii w Kozach k. Bielska przez cztery następne lata pracował jako wikariusz w Chrzanowie. Cały czas były donosy na jego nieprawomyślny stosunek do PRL, wzywano go do UB na rozmowy, proponowano współpracę, szantażowano. Wyrzucano go za drzwi, a gdy w okresie szczególnie niechlubnej akcji komunistów, pod nazwą bodaj Parafia pierwszą linią walki z Kościołem, odczytał na dwóch Mszach św. list protestacyjny księży, byłych więźniów obozów koncentracyjnych, do Cyrankiewicza - wybuchła prawdziwa bomba. Wyszedł z tego cało, ale proboszcza wzywano z tego powodu wiele razy na UB. „Trzymał się dobrze, to był dzielny człowiek” - wspominał ks. Chojnacki.
Ważnym etapem w jego życiu była funkcja administratora parafii w Bieżanowie Starym. Tu przeżył drugą wizytę Ojca Świętego w Polsce, angażował się w Solidarność wiejską, w nielegalną poligrafię, pracę z młodzieżą studencką. Potem był stan wojenny - choinka opleciona drutem kolczastym i od świąt Msze św. za Ojczyznę. Regularne wzywania na bezpiekę i do KW. Nasyłano ludzi, rozbijano szyby, szerzono na jego temat fałszywe pomówienia, na murach wypisywano: „Chojnacki rozpustnik, pederasta” itp. Niezwykle doniosłym epizodem z pobytu w Bieżanowie, który go - jak mówił - ogromnie ubogacił, był protest głodowy, po którym został przeniesiony do Juszczyna. Tu po raz pierwszy został proboszczem, władza już nie miała nic do tego. Potem był jeszcze kilka lat poza Ojczyzną, wśród Polaków na Ukrainie i w Rumunii.
Politykę oceniać Ewangelią
Na pytanie, czy Kościół powinien zajmować się polityką, ks. Chojnacki stwierdził, że ma prawo i obowiązek oceniania polityki; a to sprawia, że musi się z nią bezpośrednio stykać. To zaś spowoduje jego krytykę, lecz biada Kościołowi, gdyby go nie krytykowano z tego powodu. Jeśli go krytykują, to znaczy, że Kościół robi to, co powinien: nie politykuje, ale politykę ocenia według Ewangelii.
Ks. Adolf Chojnacki zrobił na mnie wrażenie osoby delikatnej i nieśmiałej. Mieszkał bardzo skromnie w Domu Księży im. Jana Pawła II w Makowie Podhalańskim. Poprosił o to po powrocie z Ukrainy - chciał dać miejsce młodszym. Uzgodnił z Księdzem Kardynałem, że w każdej chwili podejmie obowiązki spowiednika w jakiejś parafii.
W okresie nagonki na obecność krzyża na terenie Żwirowiska w Oświęcimiu poproszono go, aby raz jeszcze pomógł i objął funkcję kapelana Przymierza na rzecz Obrony Krzyża Papieskiego na Żwirowisku w Oświęcimiu. „To - jak stwierdził - trudna misja, ale dla mnie bardzo cenna”. Uważał, że powinien tam być.