Muzyką i wierszem
Twórczość Edwarda Tuza osadzona jest w tradycji klasycznego malarstwa o silnym, subtelnym zabarwieniu. Elementami jego obrazów bywają instrumenty, zapisy nutowe i wszelkie symbole muzyczne, z rozpoznawalnymi akcentami wielkich mistrzów. Można długo snuć refleksje porównawcze z pogranicza różnych sztuk, przede wszystkim muzyki i literatury, ale także na styku natury w jej monumentalnej formie - morza, powietrza, obłoków, nieba. To pejzaż - przetworzony, który zakodował się w nim, może kiedyś w dzieciństwie, gdy w rodzinnym Szałasie wpatrywał się w skłębione na niebie obłoki?
Zawsze odnosi się do teorii złotego podziału Siergieja Eisensteina, klasyka światowego kina, reżysera słynnego Pancernika Potiomkina, postulującego nowatorskie rozwiązania plastyczne.
30 lat temu niekwestionowanym mistrzem Tuza był Witkacy ze swą teorią czystej sztuki, dzisiaj Norwid, który poezją uruchamia najczystsze akcenty jego duszy, wygrywa na tych najczulszych strunach. - Bardziej czuję się poetą, który swoje wiersze maluje - mówi Tuz. - Mnie interesuje to, co dzieje się między płaszczyzną obrazu a widzem, cały ten klimat literacki, w obszar którego wkracza odbiorca. To potężny obszar. W nim właśnie szuka się prawdy o obrazie i jego twórcy.
Norwid jest dla niego jak świeże powietrze. - Bardzo przeżyłem śmierć Niemena, który był nauczycielem poezji Norwida dla kilku pokoleń - mówi.
Swoje prywatne dzienniki Edward Tuz pisał od 1962 r. i jest ich bardzo dużo (kilka zabrał Urząd Bezpieczeństwa, reszta przetrwała). Potrzeba pisania bywała silniejsza niż malowania, „dopadała” go w środku nocy. Bardzo serio traktuje poezję, szczególnie skrupulatnie rozprawia się ze swoją własną. - Mniej się wstydzę złego obrazu niż złego wiersza - mówi.
Jego obrazy przeważnie nie mają tytułów, często sygnowane są po prostu „xxx”. Dość długo opatrywał je tajemniczo brzmiącym słowem „agwazja”. Krytycy pisali, że to zbitka agresji oraz inwazji, ale Tuz oszczędnie to komentuje. Tych obrazów było dużo, blisko tysiąc. - Teraz prawie zrezygnowałem z tytułów, trzeba zostawić jakąś przestrzeń dla tego, co jest pomiędzy intuicją a intelektem - mówi.
U Tuza każdy najmniejszy symbol nie jest przypadkowy, znaczy „coś”, ale i wiele ponad to „coś” - to właśnie ten obszar, o który tak chodzi artyście. Tak jest np. na obrazie inspirowanym Paganinim - zerwana struna, kluczyk, zegar, nuty z tematu Kaprys a-moll; tak jest na monumentalnym obrazie Boga Ojca, trzymającego dłoń na otwartej księdze Dekalogu, jak na klawiaturze, z zarysem globu i filigranowym znaczkiem krzyży poniżej. Przed 10 laty wprowadził do swej sztuki motyw szklanych ścian, jakby dalekie echo Żeromskiego. - Ja jestem w środku tych szklanych domów - mówi.
Ja i Bóg
Każdy artysta stanie kiedyś przed dylematem ogólnikowo sprowadzanym do pojęcia „sacrum”, czy tak? Podejmie go, ominie, potraktuje jak prowokację?
Zdaniem Edwarda Tuza każda doba ludzkiego życia powinna zawierać różne składowe. Jest w niej czas na sen, posiłek, pracę, samokształcenie, modlitwę - czy inny osobowy kontakt z Bogiem. - Wszelkie dobro i piękno pochodzi od Boga. W sztuce szukam piękna i sam pragnę to piękno tworzyć. Mądrość i dobro Pan Bóg objawia człowiekowi w pięknie stworzenia, czyli w naturze. To jest sacrum najbardziej bliskie ludziom. Jeżeli nie potrafimy dostrzec Boskiego objawienia w pięknie stworzenia, to nie dostrzeżemy go również w samym człowieku. Subiektywny odbiór, zrozumienie pewnej symboliki czy przesłania dzieła artysty, zależy też od tego, jacy sami jesteśmy. Jedni będą widzieli w sztuce profanum, bo w nich jest ono nazbyt obecne. Inni sacrum, gdyż to ich przenika - mówi Edward Tuz.
Bywało, że inspirowały go encykliki (wykonał ilustracje do Veritatis splendor, Fides et ratio) i z pozoru prosta religijność ludowa. Każdy z obrazów z pogranicza sacrum to kawał ciężkiej pracy duchowej, kontemplacyjnej. - Jestem takim trochę malarzem klauzurowym, naprawdę długo medytuję nad kawałkiem płótna - mówi Tuz.
Jest też malarzem niezwykle pracowitym. Twierdzi, że samych szkiców może ma na 50 lat, a stara się wybierać te najlepsze i „Duch Święty ma tutaj najwięcej do powiedzenia”.
- Nie interesuje mnie pośpiech ani prowokacja. Po trosze podziwiałem poetów, którzy szybko zmobilizowali się po śmierci Papieża i błyskawicznie wydali tomik, który ilustrowałem. We mnie tego rodzaju przeżycia dość długo dojrzewają i nie zawsze przekładają się na obraz, z którego mógłbym być zadowolony. Krzyż, który 5 lat temu wykonałem na konkurs ogłoszony przez ówczesnego wojewodę W. Lubawskiego, wielu uznało za prowokację. Jestem o milion lat świetlnych od prowokacji, tym bardziej od profanacji. Nigdy nie mówię Bogu „cześć, hej, oto ja”. To zbyt poważny związek: ja i Bóg.
- Obrazów Edka nie można pobieżnie oglądać - wyjaśniają Zdzisława i Jacek Strzeleccy, właściciele Galerii Sztuki „Styl” przy ul. Warszawskiej 31A, w której ostatnio gościły obrazy E. Tuza. - To sztuka dla myślących ludzi - mówią.
Oglądających było sporo, przychodziły m.in. całe klasy z Plastyka i Mechanika. To dobrze, bo szkolna edukacja w coraz mniejszym stopniu kształtuje wrażliwość na sztukę.
Organizacja wystaw, marketing, sprzedaż współczesnych dzieł sztuki, polityka państwa wobec rynku sztuki to druga strona medalu każdej sylwetki twórczej. Może to i proza życia, ale gdy ma się liczną rodzinę, wartościowe, zdolne dzieci, nie można być po prostu ponad to. Tuz bynajmniej nie narzeka, ale przyznaje, że trudno poruszać się po dość brutalnej rzeczywistości rynku sztuki. Niemniej, każdy artysta wie, że nikt nigdy nie gwarantował mu szybkiego i klarownego wynagrodzenia za twórczą pracę. Ale to właśnie jest smutne.
- Wierzę, że idę własną drogą, która jest dla mnie najlepsza. Wierzę w moje malarstwo, w to, że ono zostanie i mnie przeżyje. Nie wątpię. Robię swoje - mówi Edward Tuz.
Pomóż w rozwoju naszego portalu