"Przed wejściem do paryskiej Olimpii zamieszczono
wielką fotografię o. Aime Duvala. Na scenie zwykłe krzesło, gitara
i mikrofon. Koncert był bezpłatny. Napisałem wtedy - mówi
ks. Adam Boniecki - w moim dzienniku: ´Było to wielkie
kazanie o miłości Pana Jezusa i o miłości człowieka, z którym Jezus
się utożsamiał. Jezuita z gitarą mówił w najprostszych słowach o
ludziach, których spotkał, o dzieciach, o alkoholikach, o modlitwie,
w której trzeba prosić, bym zrobił dla mego nawrócenia tyle, ile
zrobić mogę, a czego nie mogę, to już On...´ Na tym koncercie byłem
z moją matką i kiedy zamyśleni wychodziliśmy z sali, mama powiedziała,
że były to najlepsze rekolekcje w jej życiu".
* * *
Kim był Ojciec Duval? Nazywał się Lucien, a w domu wołano
na niego Aime - Kochany. Mówił o sobie: jestem śpiewakiem, poetą,
jestem jezuitą. Kiedy rozpoczął swą działalność apostolską w 1954
r., nazwano go misjonarzem barów. W 1957 r. Ojciec Duval osiągnął
niebywały sukces. Tłum wypełniający do ostatniego miejsca paryską
Gaumont Palace zgotował mu długotrwałą owację. W ciągu 23 lat przebył
ok. 2 mln km, odwiedził 40 krajów, śpiewał w największych teatrach
świata, pełen ewangelicznej prostoty. Jego orędzie nadziei wszędzie
znajdowało wspaniały oddźwięk. A potem słynny Ojciec Duval zniknął
ze sceny. Prasa milczała, jezuici coś bąkali o chorobie. On sam,
który dobrze wiedział, co mówi, gdy wrócił znów na scenę, alkoholizm
swój nazywał chorobą duszy.
W książce spisanej na podstawie zwierzenia jednej nocy
Ojciec Duval mówi o swoim dramatycznym doświadczeniu i o tym, jak
uratowali go ludzie z AA. Resztę życia poświęcił braciom alkoholikom.
Zmarł w Metzu 30 kwietnia 1984 r. Niech fragmenty jego zwierzenia
pomogą nam, ulegającym różnym słabościom, pokonać je. Byleśmy przekroczyli
próg trwożliwego zakłamania, jak on, gdy wobec ludzi pokornie wyznał: "
Nazywam się Lucien, jestem alkoholikiem."
Jest godzina 17.00. Nad miastem Metz zapada zimowa noc. Jutro
wystąpię z koncertem w Genui. Przede mną magnetofon. Będzie mi potrzebny
tej nocy. Od 23 lat, odkąd zawód włóczęgi i śpiewaka zajmuje mi noce,
odczuwam przy pierwszych obrotach kół odrobinę wzruszenia. To zanurzenie
w mrok i samotność podczas 12 nadchodzących godzin jazdy nie pozostawi
mej duszy nietkniętej. Dusza wyjdzie z tego obciążona fragmentami
odkrytych prawd.
Od 4. do 12. roku życia zaznałem wiele samotności. Jedyny
spośród ośmiorga dzieci chodziłem do szkoły. Godzina samotności w
jedną stronę i godzina w drodze powrotnej. Ta samotność była dla
mnie dobrodziejstwem, ponieważ miałem czas wytworzyć w sobie kilka
własnych przekonań. Przekonania te miały możliwość osadzać się powoli
i służyć mi przez całe życie. Przekonanie, że Bóg jest dobry, przychylny
dzieciom, że Jezus jest Jego dotykalną postacią. Tego przekonania,
gdy nadszedł czas nieszczęść, nic nie zdołało zachwiać.
Dzisiejszej nocy zwierzę się Wam: jestem alkoholikiem,
to znaczy, że nie istnieje już dla mnie od 14 lat wino, ani piwo,
ani wódka. Opowiem Wam, jak się to stało i proszę Was, wierzcie mi,
tak było w moim przypadku.
Był w mojej chorobie etap euforii w latach 1958-65. Alkohol
pomagał mi w śpiewie, rozmyślaniu, modlitwie. Wino pomagało mi także
w komponowaniu pieśni. Alkohol wyważał bramy milczenia, dawał mi
odwagę, by wołać na cały głos. Nie mogłem pogodzić się z nędzą wielu
ludzi, z ich poniżeniem, z ubóstwem. Miałem głębokie współczucie
dla pokrzywdzonych. Natomiast na swoją nędzę i samotność miałem Jezusa
i doskonale sobie radziłem przy Jego pomocy. Dziękuję, proszę się
mną nie zajmować! Nieposkromione pragnienie, by wyprowadzać ludzi
z nędzy, głupawa zuchwałość stawiania czoła nieszczęściu pod wszystkimi
jego postaciami kazały mi przebyć dwa miliony kilometrów w 40 krajach.
Nie dostrzegłem zbliżania się choroby alkoholowej, gdy
nadchodziła. Czułem, że coś zmienia się w moim umyśle, w moim zachowaniu
się wobec alkoholu. Byłem na coś chory, ale nie wiedziałem, na co.
Ta choroba rozwija się w ukryciu, w całkowitej nieświadomości. Podam
przykład. Aż do 1968 r. pracowałem nad moimi pieśniami przy biurku.
Podniecony komponowaniem. By sobie pomóc, popijałem od czasu do czasu
łyk wina. Po upływie godziny butelka była pusta. Wtedy schodziłem
do piwnicy po drugą butelkę. Po kilku godzinach, gdy dobrnąłem do
końca, mogłem się położyć zadowolony z uczciwie wykonanej pracy.
Urodziła się nowa piosenka! Nie myślałem o czterech pustych butelkach,
które sprzątaczka rano wynosiła.
Ale nadszedł czas, gdy po pierwszej wypitej butelce odnosiłem
ją pustą na dół, by zabrać drugą. W ten sposób przy końcu dnia znajdowała
się tylko jedna pusta butelka w moim pokoju. Ta zmiana nawyku dokonała
się zupełnie bezwiednie. Uprzytomnię sobie tę anomalię dopiero 10
lat później. Wszystkie racje, by mi przeszkodzić w wejrzeniu w siebie,
były uzasadnione: możesz pić dużo, bo napocisz się w czasie koncertu.
Nie musisz się troszczyć o swoją osobę. Twoim zadaniem jest uszczęśliwiać
innych. Nie wiedziałem wówczas, że obojętnienie w stosunku do siebie (zdrowie, reputacja) jest oznaką poważnego zachwiania równowagi duchowej.
Poza tym zbyt dużo spraw zabierało mi czas. Tyle listów. Listy przyjazne,
wzruszające, błagalne, nieraz i złośliwe. Płakałem naprawdę. Mam
wrażliwą duszę. Matko, ojcze, nie przygotowaliście mnie do znoszenia
tego! Nie, to nie głupota innych sprawiła, że piłem, ani zmęczenie
koncertami, ani osamotnienie uczuciowe. Powody picia są dużo głębsze
i będę potrzebował lat, by się o tym przekonać.
W 1964 r. następuje bardzo poważne ostrzeżenie. Dałem
trzy koncerty w Olimpii paryskiej w trudnych okolicznościach. W nocy
trzeba było nagrywać A Bilbao, żeby płyta mogła być sprzedawana następnego
wieczoru. A nazajutrz koncert. Był naprawdę piękny. Dziennikarze
i przyjaciele uniemożliwili mi jedzenie i spanie. Byłem u kresu sił.
Jak to wytrzymałem? Ponieważ jestem głupi i uparty, wytrzymałem tego
trzeciego wieczoru w Olimpii, dlatego że wypiłem butelkę rumu. Wynik:
na drodze do Hamburga, gdzie miał odbyć się koncert, wywiązało się
ostre przesilenie krwotocznego zapalenia trzustki. O trzeciej nad
ranem znalazłem się w szpitalu w Kolonii. Tam miałem przez cztery
dni halucynacje. Mój impresario Anton powiedział: "Lucien, widziałem
się z lekarzem. Ty jesteś poważnie chory". Na pożegnanie usłyszałem
od lekarza: "Teraz koniec z alkoholem". A życie potoczyło się dalej.
Pewnego razu w Lucernie (Szwajcaria) poprosiłem lekarza
o coś na uśmierzenie bólu w prawym boku. Zrobił mi zastrzyk z palfium.
Koncert był piękny. Czy lekarz powiedział mi, że to alkohol? Nie.
Innym razem w drodze na koncert znów znalazłem się w szpitalu. Wysiadło
mi serce. Umieszczono mnie pod tlenem. Wszystkie moje złe stany fizyczne
kładłem na karb przemęczenia. W 1965 r. zostałem umieszczony w szpitalu
w Genewie z powodu zawału. Nie przychodziło mi na myśl, biorąc pod
uwagę tę drobinę, którą wypiłem, że to alkohol jest przyczyną moich
niedomagań. Potem znów koncerty. Poganiałem siebie. Kiedyś, stojąc
za kurtyną, czułem, że ogarnia mnie dziwne zdenerwowanie. Podrażnienie
dochodziło do kończyn. Lekarz dał mi dwa proszki. Czy powiedział
mi, że to alkohol? Nie. Czy nie było przyjaciół, którzy mogliby mi
powiedzieć prosto w oczy, że za dużo piję? Oczywiście, miałem przyjaciela,
który nazywa się Noir. Towarzyszył mi w kilku krajach. Sądzę, że
domyślał się. To był człowiek, któremu zależało na istnieniu ludzi
wolnych. Odruchowo ukrywałem się przed nim, a on unikał tego tematu.
Moim przyjaciołom jezuitom moja zła reputacja związana z chorobą
alkoholową przeszkadzała, ale nie zdobyli się na to, by powiedzieć:
Skończ z tym! Im bardziej milczeli, tym bardziej czułem się osamotniony
i więcej piłem. Nie miałem wewnętrznej siły, oni również nie, żeby
się uśmiechnąć i wciągnąć mnie do swego grona.
Musiałby się znaleźć głos obiektywny, neutralny, kompetentny,
by powstał choć cień szansy, że zostanie usłyszany. Opowiem Wam,
że istnieje przypadek, w którym te warunki występują łącznie i głos
drugiej istoty ludzkiej może być dosłyszany.
CDN.
Na podstawie książki pt. "Dziecko i księżyc". Wydawnictwo Księży Marianów. Warszawa 1995.
Pomóż w rozwoju naszego portalu