Nie tylko badania socjologów mówią o niskich notowaniach polityków.
Z obojętnością wobec nich, najczęściej dezaprobatą, spotykam się
w miastach i miasteczkach, niekiedy tylko na szczeblu wójta można
znaleźć kogoś przyzwoitego, komu mieszkańcy ufają i kogo cenią. Żeby
nie być posądzonym o stronniczość wynikającą z antypatii do aktualnie
rządzących, oznajmiam obiektywnie, że ta niechęć wobec polityków
rozlewa się na wszystkie możliwe skrzydła i opcje. Zrozumiałe, że
w najgorszej pozycji już wkrótce znajdą się rządzący, gdyż naobiecywali
tyle gruszek na wierzbie, że nawet gdyby obietnice brały się z rozsądku,
i tak wierzba - drzewo, które potrafi znieść niejedną burzę i zawieje
- musiałaby się pod obiecankami cacankami załamać. Na razie rządzący
próbują społeczeństwu łamać życie, odbierając ulgi, zwłaszcza kobietom
z małymi dziećmi, a jakaś pani minister już przygotowuje kolejną
wojnę aborcyjną, choć premier przekraczał progi siedzib hierarchów
Kościoła, aby demonstrować zbliżenie. Ale nie dziwmy się temu, gdyż
aktualnemu politycznemu rozdaniu nie należy się dziwić, skoro wcześniej
Leszek Miller zapowiadał profesjonalny pragmatyzm, który niektórzy
tłumaczą jako chłodną kalkulację podgrzaną cynizmem.
Ponieważ pisanie o rządzącym układzie nie może sprawiać
szczególnej przyjemności, jak również nie napawa optymizmem brak
koncepcji po drugiej stronie bariery - warto się zastanowić nad tym,
czy w ogóle politycy są nam potrzebni. To znaczy tacy politycy, którzy
kłamią, kradną i są w istocie niekompetentni (choć tyle o kompetencji
mówią; jest to zresztą stara zasada: głupszy zawsze mówi najwięcej
o swojej mądrości, patałach - o swojej sprawności itp.). Przyjęto
np., że w III Rzeczypospolitej stworzona zostanie służba cywilna
według najwyższych europejskich norm, mieli nami kierować sami mistrzowie
i sprawni rzemieślnicy z danej dziedziny. Ideę zamuliła poprzednia
ekipa, obecna - w stylu znanym z lat przegranych - ideę całkiem pogrzebała.
Rewolucja na "nie", czyli burzenie - to leninowska klasyka.
W konkluzji tych uwag wypada odwołać się do Winstona
Churchilla. Zapytany, na czym polega różnica między politykiem a
mężem stanu, odparł, że polityk myśli tylko o następnych wyborach,
mąż stanu - o następnej generacji. U nas rzecz przedstawia się jeszcze
gorzej. Politycy myślą nie tyle o następnych wyborach, co o tym,
jak uzyskać jak największe korzyści podczas aktualnej kadencji. I
chodzi nie o korzyści dla matki ojczyzny, lecz dla własnej kieszeni.
Mężów stanu nie mieliśmy od czasów Prymasa Tysiąclecia i Marszałka
Piłsudskiego, więc dla młodego pokolenia pojęcie to jest mało czytelne,
i tak łatwo można nim manipulować. A gdy nadarzy się okazja do zrobienia
kariery, młody obywatel III Rzeczypospolitej plecie jak Piekarski
na mękach, czego przykładem - dyspozycyjny rzecznik rządu, który
im dłużej będzie plótł, tym notowania zwycięskiej partii będą szybciej
spadać. I wcale nie ma się z czego cieszyć, gdyż na horyzoncie mężów
stanu jak nie było, tak nie ma - no, może poza niektórymi wójtami,
których prosta mądrość rodzi nadzieję, że nie jesteśmy narodem głupców.
Pomóż w rozwoju naszego portalu