Z jakimś maniakalnym uporem politycy Platformy Obywateskiej twierdzili, że ogólnonarodowe referendum w sprawie eurokonstytucji, zwanej zwodniczo Traktatem Lizbońskim, nie jest potrzebne, bo „większość obywateli nie rozumie jej zapisów”. Jeśli by tak było - po co przyjmować prawo, którego „większość obywateli nie rozumie”? Czy nie należałoby wcześniej wyjaśnić wątpliwości „większości obywateli”, a potem przeprowadzić referendum? Tymczasem pojawiają się podejrzane sondaże (przypominające do złudzenia pewną kampanię wyborczą PO...), według których „70 proc. obywateli jest za przyjęciem eurokonstytucji”... Trudno to zrozumieć: z jednej strony - zdaniem PO - „większość obywateli nie rozumie” jej zapisów, z drugiej strony - wedle tych podejrzanych sondaży - ta nierozumiejąca większość jest zarazem za przyjęciem przepisów, których nie rozumie?...
Traktat Lizboński napisany jest rzeczywiście językiem urągającym jasności wyrażania myśli, precyzji i logice; dziś wiemy, że był to zabieg celowy (czego dowodem wyznania francuskiego polityka Valery’ego Giscard d’Estaing i innych autorów eurokonstytycji!), mający za zadanie oszukać europejskie społeczeństwa. Oszustwo to ma na celu ukryć przed większością obywateli państw europejskich fakt, że eurokonstytucja likwiduje suwerenność państw biedniejszych i słabszych, poddając je politycznemu dyktatowi państw silnych, głównie Niemiec. Traktat Lizboński nie jest jednak aż tak niezrozumały, żeby pośród celowego urzędniczego bełkotu, jakim go napisano, nie dało się wyczytać jego zasadniczego sensu i najistotniejszej treści: jego sensem i treścią jest właśnie likwidacja suwerenności i niepodległości państw biedniejszych i słabszych.
Prawda o Traktacie Lizbońskim, zwanym eurokonstytucją, powoli bo powoli, ale jednak systematycznie upowszechnia się pośród społeczeństwa; powoli - gdyż nigdy wielkonakładowe media (w rękach uwłaszczonej nomenklatury i kapitału zagranicznego, głównie niemieckiego) nie wyjaśniły „nierozumiejącej” większości obywateli jego sensu i treści. Narastającej fali samoświadomości obywatelskiej nie przeszkodzą żadne fałszywe sondaże, agitacja, propaganda: prawda wcześniej czy później wychodzi na jaw. Lepiej, jeśli wcześniej - zanim kłamstwo czy przemilczenie nie wyrządzą nieodwracalnych szkód, zanim znów Polak będzie „mądry, ale po szkodzie”...
Zapewne dlatego, by uprzedzić ów przybierający na sile proces ujawniania się całej prawdy o Traktacie Lizbońskim, narastającej samoświadomości obywatelskiej i oporu - PO godzi się już nawet na referendum, byle wykorzystać jeszcze swe medialne „moce rażenia” i zdążyć nadużyć zaufanie „nierozumiejącej większości”.
Gdy piszę te słowa nie wiadomo jeszcze, jak potoczą się losy ratyfikacji.
Jest jednak oczywiste, że bez wcześniejszej zmiany Konstytucji poddawanie Traktatu Lizbońskiego procedurze ratyfikacyjnej w ogóle nie powinno mieć miejsca, przynajmniej bez istotnego złamania prawa. Konstytucja stanowi w artykule 126 par.2, że Prezydent Rzeczypospolitej czuwa nad przestrzeganiem Konstytucji i stoi na straży suwerenności państwa. Nie można jednocześnie „strzec suwerenności państwa” i ratyfikować Traktatu Lizbońskiego.
Do opinii publicznej przebija się więc także inne jeszcze spojrzenie: że suwerenność państwa jest w ogóle poza wszelkimi politycznymi targami, tak wewnętrznymi, jak międzynarodowymi, że zatem rezygnację z suwerenności rozważać można najwyżej w warunkach wielkiego zagrożenia państwa - ale wtedy jest ona kapitulacją.
Prezydencki projekt ratyfikacji eurokonstytucji przez ustawę z wpisanymi zabezpieczeniami prawnymi procedury z Joaniny i protokołu brytyjskiego - stanowi w tym kontekście bardzo skromne minimum niezbędnej, trochę spóźnionej ostrożności.
Pomóż w rozwoju naszego portalu
