W konstytucji Irlandii zapis o „suwerenności narodu” potraktowany jest konsekwentnie: decyzja w sprawie rezygnacji czy uszczuplenia narodowej suwerenności musi być podjęta w ogólnonarodowym referendum. Tak też się stało - Irlandczycy odrzucili Traktat Lizboński.
Nazwa „Traktat Lizboński” jest myląca: naprawdę jest to konstytucja powołująca nowe państwo w Europie - Unię Europejską (obecna UE pozostaje związkiem suwerennych państw). Nazwę „Traktat Lizboński” wymyślono po tym, jak w referendach we Francji i w Holandii odrzucono tę eurokonstytucję. Zmieniono zatem, tylko całkiem kosmetycznie, jej zapisy i jako Traktat Lizboński spróbowano podać raz jeszcze to „odgrzewane danie” - ale tym razem już z pominięciem referendów, więc głosu europejskich narodów. Niestety, tak postąpiły też obecne władze Polski. W Irlandii tego rodzaju polityczne oszustwo nie było możliwe ze względu na kategoryczny wymóg konstytucyjny: żadna „większość parlamentarna”, tylko naród jako suweren może wypowiedzieć się w tej sprawie.
Oficjalne tłumaczenia propagandowe rezygnacji z referendum brzmiały więc wyjątkowo obłudnie, wręcz obelżywie, zarówno dla „społeczeństwa obywatelskiego” czy „demokratycznej opinii publicznej”, jak i dla „suwerennego narodu”: niby Traktat Lizboński jest tak długi i tak trudnym językiem napisany, że większość obywateli nie byłaby go w stanie zrozumieć, a nawet przeczytać...
Dlaczego w takim razie napisano go takim językiem - i to w warunkach „recydywy”?! Takie właśnie pytanie zadawano zwolennikom Traktatu Lizbońskiego w Irlandii, a brak jakiejkolwiek przekonywającej odpowiedzi ze strony eurofanatyków musiał z pewnością zaważyć na decyzji każdego kierującego się zdrowym rozsądkiem obywatela, nie mówiąc już o obywatelach szczególnie przywiązanych do „społeczeństwa obywatelskiego”, do powagi „demokratycznej opinii publicznej” czy do „narodu jako suwerena”. Być może prawdziwej odpowiedzi na to irytujące euroentuzjastów pytanie udzielił przed laty jeden z głównych projektantów Unii Europejskiej, francuski polityk Jean Monnet, mówiąc cynicznie: „Narody Europy trzeba prowadzić ku superpaństwu, bez tłumaczenia ludziom, co się dzieje. Można to osiągnąć stopniowo, podejmując - pod przykrywką celów ekonomicznych - kroki nieodwracalnie wiodące ku jednemu państwu federacyjnemu”.
Jak widać - nieżyjący już Jean Monnet jednak się pomylił: „Bez tłumaczenia ludziom, co się dzieje” i nawet prowadząc ich „pod przykrywką” innych celów niż deklarowane - zawsze znajdzie się jakaś Irlandia, jakiś pastuszek, który wykopie dołek w ziemi i zawoła: „Król jest nagi”...
Uwadze zwykłych Irlandczyków stojących wobec referendalnego wyboru nie mogło nadto ujść stwierdzenie rzecznika Komisji Europejskiej, który na pytanie, czy z unijnych pieniędzy można finansować także kampanie ukazujące zagrożenia płynące z Traktatu Lizbońskiego, udzielił następującej odpowiedzi: „Komisja Europejska traktuje Konstytucję Europejską jako swoje dziecko i zależy jej na ratyfikowaniu tego dokumentu”, a „unijne Biuro Publikacji nie będzie produkowało ulotek przeciwników eurokonstytucji”. Zważywszy jednak na to, że i Komisja Europejska, i jej rzecznik, i Biuro Publikacji Komisji Europejskiej finansowane są z pieniędzy wszystkich podatników - zarówno zwolenników, jak i przeciwników eurokonstytucji - te słowa rzecznika Komisji Europejskiej musiały zabrzmieć jak dyskryminacja i kneblowanie swobodnej dyskusji. Tym samym odbierały wiarygodność zwolennikom eurkonstytucji: czemuż by kneblowali dyskusję, gdyby nie obawiali się uczciwych argumentów?...
Chociaż w drugim podejściu do eurokonstytucji (tym razem nazwanej Traktatem Lizbońskim) wszędzie tam, gdzie było to możliwe, zrezygnowano z przewidywanego konstytucjami referendum ogólnonarodowego i decyzjami „większości parlamentarnych” postanawiano, by referendów nie przeprowadzać - eurokonstytucja upadła po raz drugi. Tym razem głosem jednego z wolnych narodów, wyrażonym w referendum. Ta druga już klęska brukselskich biurokratów i realizowanej przez nich polityki niemieckiej jest znamienna: z jednej strony pokazuje upór Niemiec w budowaniu swego nowego superpaństwa, z drugiej - narastający coraz bardziej świadomy opór narodów europejskich przeciw niemieckiej hegemonii.
Co dalej? Oczywiste jest, że od 1 stycznia 2009 r. Traktat Lizboński, czyli eurokonstytucja, nie zacznie obowiązywać. Możliwe są pewne tricki prawne na drodze kontynuowania zaleceń Monneta co do oszukiwania europejskiej opinii publicznej. Kraje, które przyjęły już eurokonstytucję z pominięciem głosu narodu jako suwerena, mogą uznać swoje procedowania za ważne. Cóż więc zrobić z Irlandią? Wywrzeć presję z pogranicza politycznego szanatażu, by powtórzyła referendum? Czy może udawać, że nic się nie stało, rezygnując z jej obecności w projektowanym superpaństwie? Niepokojąco brzmi zapowiedź prezydenta Lecha Kaczyńskiego, że gotów jest ratyfikować Traktat Lizboński, mimo że... właśnie został odrzucony w całości, zgodnie z wszelkimi wymogami prawnymi!
Czy doczekamy zatem „trzeciego podejścia” polityki niemieckiej do narzucenia eurkonstytucji narodom europejskim? Kryje się w tym nadzieja, ale i obawa dla „uczniów Monneta”. Nadzieja, bo może za trzecim razem wreszcie udałoby się im „pod przykrywką celów ekonomicznych” i innych narzucić suwerennym narodom - decyzjami zaledwie parlamentarnych większości - superpaństwo, ale i obawa, bo takie kolejne procedowanie - z pominięciem opinii całych narodów - kompromitować może jeszcze bardziej prounijne elity jako „demokratyczne” i broniące „praw człowieka”.
„Rośnie podejrzliwość wszystkich Europejczyków - powiedział Filip Whyte, ekspert Centrum Reformy Europejskiej w wywiadzie dla polskiej „Rzeczpospolitej” po referendum w Irlandii. - Integracja staje się dla nich niezrozumiałym projektem politycznym, realizowanym za plecami obywateli”.
Trafna diagnoza. Zrozumiałe jest jednak coraz bardziej, że „superpaństwo” z jego „eurokonstytucją” to czysto polityczny projekt: kiedyś dość skromny - francusko-niemiecki (gdy Francji szło o polityczną kontrolę powojennych, podzielonych Niemiec w Europie przeciętej „żelazną kurtyną”, a Republice Federalnej Niemiec - o wyjście z powojennej izolacji), ale od chwili zjednoczenia Niemiec - projekt już niemiecko-francuski, a od nawiązania „strategicznego partnerstwa” między Niemcami a Rosją - projekt głównie niemiecki, do którego Francja już tylko niechętnie akomoduje. Zważywszy że wcześniej narody Francji i Holandii odrzuciły w referendach eurokostytucję (a w pozostałych krajach bojaźliwie zrezygnowano z referendów...), Irlandia, która odrzuciła ją w drugim podejściu, wcale nie jest wyjątkiem, a jeśli - to tylko takim, który potwierdza regułę: Bez tłumaczenia ludziom, o co naprawdę chodzi, daleko się jednak nie ujdzie, a polityczne oszustwa mają krótkie nogi.
Pomóż w rozwoju naszego portalu