Od 17 lat choruję na nawracające depresje - jestem chora psychicznie. Mam syna Marcina, którego wychowała oaza i ja. Kilkakrotnie byłam w szpitalu. Dla niektórych moja choroba oznacza „trąd XXI wieku”. Ale, niestety, takich ludzi będzie coraz więcej i coraz młodsi będą nią dotknięci - ja mam już 59 lat.
Kiedy spotkanie Taizé odbywało się w Warszawie, leczyłam się w szpitalu w Ząbkach. Tam też dotarli jego uczestnicy. Opiekę nad nimi i nad chorymi sprawował ks. kan. Władysław Trojanowski. Żałowałam, że nie jestem w domu, zdrowa, bo mam duże mieszkanie, mogłabym przyjąć młodych.
Moja choroba odcisnęła piętno także na moim synu. Jak tu powiedzieć dziewczynie, że matka leczy się u psychiatry?! Kiedy spotkanie Taizé było w Barcelonie, mój syn pojechał tam. Razem z nim pojechała koleżanka z parafii - Monika.
W następnym roku spotkali się na pielgrzymce akademickiej w grupie „białej”. Przyszedł grudzień 2003 r. Przygotowałam święta, poszłam na Pasterkę, lecz niestety, już w drodze ze światełkiem betlejemskim nie czułam się dobrze. Następnego dnia prawie sztywna leżałam w ciężkiej depresji, która trwała 11 miesięcy. Mój syn wyjechał na spotkanie Taizé do Hamburga. Tam zakwaterowano go razem z Moniką 80 km pod Hamburgiem. Zakochał się. Zaręczyli się. 10 września 2005 r. odbył się ich ślub. Mieszkają w jednej parafii, a musieli wyjechać na spotkanie Taizé, by się poznać. Pomógł im w tym Brat Roger i zainicjowane przez niego spotkania.
Moja synowa wie o mojej chorobie i w pełni to akceptuje. Bo chory psychicznie nie zawsze musi być groźny. Nie trzeba go traktować, jakby był trędowaty. Nie należy wstydzić się tej choroby, tylko się leczyć. Ja np. piszę wiersze i to jest mój sposób na wychodzenie z depresji. Chory psychicznie to człowiek zagubiony.
Pomóż w rozwoju naszego portalu